Artykuł nieopublikowany, napisany dla „Super-Expressu”, Warszawa, jesień 2003

 

(bez tytułu)

 

Autor: Jerzy DANILEWICZ

 

Stodoła Janiny Wolańczyk od 60 lat stoi na nagrobkach zagrabionych z żydowskiego cmentarza. O ich zwrot bezskutecznie proszą kobietę wójt, pleban i pan Szewach Weiss, ambasador Izraela w Polsce. - Jak zapłacą 30 tysięcy, mogą zabierać nie tylko te kamienie, ale i całą stodołę - odpowiada Janina Wolańczyk (75). Jej sąsiedzi z Wielkich Oczu spuszczają wzrok ze wstydu. Ostatnio sprawa macew trafiła do prokuratury w Lubaczowie.

 

- Będziemy sprawdzać, czy doszło do przestępstwa - mówi Ryszard Kornaga, rzecznik prasowy policji w Lubaczowie. - Sprawa jest trudna, bo w grę wchodzi ewentualnie zbezczeszczenie pomnika, ale było to dawno temu i sprawa się przedawniła.

Nagrobki podtrzymujące stodołę wytropił przed dwoma laty Bogdan Lisze (36), pasjonat historii z pobliskich Oleszyc. Pochodzi  z rodziny niemiecko-polsko-ukraińskiej, co na ziemiach dawnej Galicji nie dziwi. Od dziecka grzebał w tej ziemi, zbierał militaria.

W Wielkich Oczach, niewielkiej gminie tuż przy granicy z Ukrainą, od wieków mówiło się różnymi językami. Obok siebie żyli w zgodzie grekokatolicy, żydzi i katolicy. W czasie II wojny światowej zapanował język nienawiści. W czerwcu 1942 roku Niemcy wywieźli wielkoockich Żydów do gett. Potem Ukraińcy zmusili polskich sąsiadów do ucieczki za San. Na koniec, już po wojnie, Ukraińcy zostali wypędzeni przez polskie władze w ramach akcji Wisła. Pozostały cmentarze.

- Kiedy zajmowałem się śladami ukraińskimi na tych ziemiach - wyzywano mnie od tryzubów i upowców - opowiada Bogdan Lisze. - Kiedyś nawet na ulicy w Lubaczowie kilku pomyleńców chciało sprawdzić, czy mam czarne podniebienie. Jak teraz zajmuje się porządkowaniem żydowskiego cmentarza - dla niektórych jestem Żydem z Oleszyc.

Założył z grupą znajomych stowarzyszenie zajmujące się odnową zabytków pożydowskich w powiecie lubaczowskim. Odnowę finansują nieliczni potomkowie wielkoockich Żydów rozsiani po świecie.

Przed dwoma laty Lisze nawiązał kontakt z Dawidem Majusem, którego rodzina żyła w Wielkich Oczach. Na jego zaproszenie był w Izraelu. W Instytucie Yad Vashem pokazano mu zdjęcia, zrobione w latach 60. w Wielkich Oczach. Stodoła Wolańczyków stała na "fundamencie" z macew. Nagrobne tablice podpierały też ściany z boku. Po powrocie odszukał gospodarstwo.

- Kawałki macew wciąż leżały na podwórzu. Zresztą nie tylko u pani Wolańczykowej - opowiada Lisze, dziś zatrudniony w muzeum w Lubaczowie w ramach prac interwencyjnych (pensja niecałe 600 zł). -Cała okolica pobudowała się na nagrobkach z kirkutu. Używano ich do utwardzania ulic, podwórzy, jako materiału budowlanego. Układano z nich progi przed domem.

Lisze poprosił ówczesnego proboszcza katolickiego, Józefa Kluza, żeby wezwał z ambony parafian, by oddawali żydowskie nagrobki. Także obecny pleban - Józef Florek uważa, że miejsce macew jest na cmentarzu a nie np. - w oborze. Też apelował o zwrot . - I większość ludzi posłuchała - mówi.

- W Skolinie trafiłem do gospodarstwa, gdzie wciąż do domu wchodziło się po "żydowskich" schodkach - opowiada Lisze. - "A co to, jakieś napisy?" A gospodarz na to: "Był tu kiedyś nawet jakiś Żyd i się modlił do tego schodka. Potem dał mi na dwa wina i prosił, żeby na cmentarz zawieżć. Wino wypiłem, schody zostały" - wyjaśnił.

Lisze jeździł wynajętym transportem (płacą Żydzi) po wsi i zbierał wystawione przez ludzi macewy. Niektórzy wyrzucali za płot porozbijane nagrobki nocą. Że to niby nie wiadomo czyje. Lisze doliczył się ponad 40 macew w całości i częściach. Pani Janina Wolańczyk też mu pozwoliła zabrać święte kamienie walające się po podwórzu. Ale tych spod stodoły nie dała. Chociaż Żydzi zapewnili, że opłacą koszt podniesienia budynku i zastąpienia macew innym materiałem.

- Powiedziała, że jak zapłacę 30 tysięcy, to odda - opowiada Lisze. - A za 30 tysięcy to można tu trzy działki z chałupami kupić. Pani Wolańczykowa mówiła mi wprost: Żydzi mają dużo pieniędzy, oni dadzą panu, a pan mnie."

Janina Wolańczyk ma 75 lat. Mieszka sama, mąż zmarł dawno, a córki żyją na Śląsku. Jej dom stoi niedaleko kościoła. Potężna stodoła jest nieużywana. Z każdej strony opiera się na kamiennych nagrobkach. Jest  ich kilkadziesiąt.

- Sąsiedzi na mnie gadają - narzeka pani Janina - Tylko podsłuchują i czekają, kiedy mi Żydzi stodołę będa rozbierać. A ten Lisze z Oleszyc straszy mnie że siłą odbierze kamienie. Chyba jeszcze jest jakaś sprawiedliwość? Jakby teść z mężem chcieli ukryć te płyty, to by zalali betonem. Tak jak u innych we wsi to jest zrobione.

Pani Janina zaczyna od płaczu. Wojnę przeżyła, chociaż trzy razy mieli ją rozstrzelać. Na pamiatkę zostały jej wojenne rany - rozbiera się i pokazuje. - A co do Żydów - to była po prostu umowa - tłumaczy.

- Mój teść handlował z nimi, robił interesy - ciągnie. - Znam to z opowiadań męża, bo ja wtedy jeszcze byłam panną. W wojnę, jak Niemcy łapali Żydów, przyszło ich do teścia siedmiu - Giecele. "Bieda idzie, powiedzieli. Ratujcie nas". I teść najpierw ich trzymał na strychu, a potem w piwnicy zrobił kryjówke. Karmił ich, zrobił nawet wielkie łóżko, że w sześciu się mieścili. Tylko jeden – najważniejszy - miał osobne. O tym, że ich trzymał, nawet nie wszystkim synom powiedział. Nie wiem, ile u teścia siedzieli. W końcu poszli. Mówili, że pieniędzy mają mało, żeby się teściowi odwdzięczyć, to ustalili, że weźmie te macewy, bo akurat teść stodołę budował. Miały być jako zastaw. Jak wrócimy, to się rozliczymy - powiedzieli na odchodne.

Po Giecelach ślad zaginął. Pani Janina pamięta, że mąż po wojnie zakazywał opowiadać o przechowywaniu Żydów. I o tym, że najważniejszy z Giecelów przed wyjściem z ukrycia poprosił teścia, żeby zachował na pamiątkę łóżko, które było jego kryjówką. Jeszcze na łożu śmierci jej mąż przypominał, żeby nie wyrzucała ze strychu łóżka - może Giecele wrócą, żeby się rozliczyć.

Zamiast Gieceli - o macewy zaczęli upominać się Lisze, wójt i policja. Ambasador Szewach Weiss w ub. roku przysłał do niej osobisty list: "Nie mam wątpliwości, że nie odmówi Pani spełnienia tego tak bardzo ludzkiego uczynku" - zakończył.

Córka Janiny Wolańczyk, Helena: -Mamy już dość tej nagonki. Nie ustąpimy. Chcemy 30 tysięcy. Wyliczyłam, że tyle by kosztowało postawienie nowej stodoły. Bo jak ją podniosą, to się zawali. Ale Żydzi nawet nie chcą z nami negocjować! Myśli pan, że oni coś dali za darmo? Przecież za te macewy dziadek ich ukrywał - powtarza rodzinną wersję.

W Wielkich Oczach nikt nie słyszał, by Wolańczykowie przechowywali Żydów. 76-letni Julian Słysz, sąsiad Wolańczykowej nie wierzy też w historię z zastawem.

- Żydzi są bardzo wierzący, gdzieżby oddali święte nagrobki. Jeden z synów Wolańczyka był w niemieckim wojsku. Mogli brać, co chcieli.

Inny sąsiad, Aleksander Bołotiuch, też przedwojenny rocznik dorzuca: - Wolańczyków czterech było. Każdy wielki jak niedźwiedź. Nikt im się nie postawił. Mieli 3 czy 4 konie.

Słysz zapamiętał, że tymi końmi na łańcuchach przyciągali z cmentarza nagrobki i na podwórzu rozbijali, żeby pasowały pod stodołę. Zreszta cała okolica brała macewy - na cmentarzu było z tysiąc nagrobków.

- Mój ojciec nie brał - zapewnia Słysz. - Bo on był bojaźliwy. I ludzi się bał, i Boga. A u Wolańczyków blacha na stodole to z bożnicy w Sądowej Wiszni zabrana - donosi.

Słyszowi strachliwość została po ojcu. Do dziś się boi, jak walą pioruny. - Że uderzą w stodołę, za to, że stoi na poświęconych, choćby po żydowsku,  pomnikach. A to od mego domu to tylko krok...

W Wielkich Oczach stodoła Wolańczykowej jest tematem wstydliwym. -To nie do pomyślenia - mówi córka Sawińskiego, której dziadek też miał na podwórku żydowskie nagrobki. -Tu chodzi o szacunek dla zmarłych. Nieważne, czy to Żyd czy katolik. Nasz dziadek to kiedyś wziął, bo wszyscy brali - była widocznie wtedy jakaś taka atmosfera, chwila słabości - tłumaczy dziadka. - Ale jak teraz nastał czas, że trzeba oddać - to trzeba. Niech zmarli spoczywają w spokoju. To tak jakby stodoła stała na krzyżach...

Po apelu proboszcza zięć Sławińskiego czym prędzej wystawił macewy za płot. Nieodpłatnie. Jego teść, zanim umarł, miał amputowane nogi. Zięć się przestraszył, żeby przez te macewy jakiejś klątwy nie było.

Krzysztof Dawid Majus, potomek wielkoockich Żydów, wspierający odnowę miejscowego kirkutu, nie wierzy, że polskie prawo jest bezsilne wobec świętokradztwa.

 - W Wielkich Oczach zmarli w latach 30. XX wieku moi pradziadkowie: Elka i Israel Majus oraz Salomon Zylbersztajn. Nie jest wykluczone, że to właśnie na ich nagrobkach stoi stodoła pani Janiny Wolańczyk - napisał w liście do prokuratury...