(bez tytułu)
Autor: Jerzy DANILEWICZ
Stodoła Janiny
Wolańczyk od 60 lat stoi na nagrobkach zagrabionych z żydowskiego
cmentarza. O ich zwrot bezskutecznie proszą kobietę wójt, pleban i
pan Szewach Weiss, ambasador Izraela w Polsce. - Jak zapłacą 30
tysięcy, mogą zabierać nie tylko te kamienie, ale i
całą stodołę - odpowiada Janina Wolańczyk (75). Jej
sąsiedzi z Wielkich Oczu spuszczają wzrok ze wstydu. Ostatnio sprawa
macew trafiła do prokuratury w Lubaczowie.
- Będziemy sprawdzać,
czy doszło do przestępstwa - mówi Ryszard Kornaga, rzecznik prasowy
policji w Lubaczowie. - Sprawa jest trudna, bo w grę wchodzi ewentualnie
zbezczeszczenie pomnika, ale było to dawno temu i sprawa się
przedawniła.
Nagrobki podtrzymujące
stodołę wytropił przed dwoma laty Bogdan Lisze (36), pasjonat
historii z pobliskich Oleszyc. Pochodzi
z rodziny niemiecko-polsko-ukraińskiej, co na ziemiach dawnej Galicji
nie dziwi. Od dziecka grzebał w tej ziemi, zbierał militaria.
W Wielkich Oczach, niewielkiej
gminie tuż przy granicy z Ukrainą, od wieków mówiło się
różnymi językami. Obok siebie żyli w zgodzie grekokatolicy,
żydzi i katolicy. W czasie II wojny światowej zapanował język
nienawiści. W czerwcu 1942 roku Niemcy wywieźli wielkoockich
Żydów do gett. Potem Ukraińcy zmusili polskich sąsiadów do
ucieczki za San. Na koniec, już po wojnie, Ukraińcy zostali
wypędzeni przez polskie władze w ramach akcji Wisła.
Pozostały cmentarze.
- Kiedy zajmowałem się
śladami ukraińskimi na tych ziemiach - wyzywano mnie od tryzubów i
upowców - opowiada Bogdan Lisze. - Kiedyś nawet na ulicy w Lubaczowie
kilku pomyleńców chciało sprawdzić, czy mam czarne podniebienie.
Jak teraz zajmuje się porządkowaniem żydowskiego cmentarza - dla
niektórych jestem Żydem z Oleszyc.
Założył z
grupą znajomych stowarzyszenie zajmujące się odnową
zabytków pożydowskich w powiecie lubaczowskim. Odnowę finansują
nieliczni potomkowie wielkoockich Żydów rozsiani po świecie.
Przed dwoma laty Lisze nawiązał
kontakt z Dawidem Majusem, którego rodzina żyła w Wielkich Oczach. Na
jego zaproszenie był w Izraelu. W Instytucie Yad Vashem pokazano mu
zdjęcia, zrobione w latach 60. w Wielkich Oczach. Stodoła
Wolańczyków stała na "fundamencie" z macew. Nagrobne
tablice podpierały też ściany z boku. Po powrocie odszukał
gospodarstwo.
- Kawałki macew
wciąż leżały na podwórzu. Zresztą nie tylko u pani
Wolańczykowej - opowiada Lisze, dziś zatrudniony w muzeum w
Lubaczowie w ramach prac interwencyjnych (pensja niecałe 600 zł).
-Cała okolica pobudowała się na nagrobkach z kirkutu.
Używano ich do utwardzania ulic, podwórzy, jako materiału
budowlanego. Układano z nich progi przed domem.
Lisze poprosił ówczesnego
proboszcza katolickiego, Józefa Kluza, żeby wezwał z ambony parafian,
by oddawali żydowskie nagrobki. Także obecny pleban - Józef Florek
uważa, że miejsce macew jest na cmentarzu a nie np. - w oborze.
Też apelował o zwrot . - I większość ludzi
posłuchała - mówi.
- W Skolinie trafiłem do
gospodarstwa, gdzie wciąż do domu wchodziło się po
"żydowskich" schodkach - opowiada Lisze. - "A co to,
jakieś napisy?" A gospodarz na to: "Był tu kiedyś
nawet jakiś Żyd i się modlił do tego schodka. Potem dał
mi na dwa wina i prosił, żeby na cmentarz zawieżć. Wino
wypiłem, schody zostały" - wyjaśnił.
Lisze jeździł
wynajętym transportem (płacą Żydzi) po wsi i zbierał
wystawione przez ludzi macewy. Niektórzy wyrzucali za płot porozbijane
nagrobki nocą. Że to niby nie wiadomo czyje. Lisze doliczył się
ponad 40 macew w całości i częściach. Pani Janina
Wolańczyk też mu pozwoliła zabrać święte kamienie
walające się po podwórzu. Ale tych spod stodoły nie dała.
Chociaż Żydzi zapewnili, że opłacą koszt podniesienia
budynku i zastąpienia macew innym materiałem.
- Powiedziała, że jak
zapłacę 30 tysięcy, to odda - opowiada Lisze. - A za 30
tysięcy to można tu trzy działki z chałupami kupić.
Pani Wolańczykowa mówiła mi wprost: Żydzi mają dużo
pieniędzy, oni dadzą panu, a pan mnie."
Janina Wolańczyk ma 75 lat.
Mieszka sama, mąż zmarł dawno, a córki żyją na
Śląsku. Jej dom stoi niedaleko kościoła. Potężna
stodoła jest nieużywana. Z każdej strony opiera się na
kamiennych nagrobkach. Jest ich
kilkadziesiąt.
- Sąsiedzi na mnie
gadają - narzeka pani Janina - Tylko podsłuchują i czekają,
kiedy mi Żydzi stodołę będa rozbierać. A ten Lisze z
Oleszyc straszy mnie że siłą odbierze kamienie. Chyba jeszcze
jest jakaś sprawiedliwość? Jakby teść z
mężem chcieli ukryć te płyty, to by zalali betonem. Tak jak
u innych we wsi to jest zrobione.
Pani Janina zaczyna od płaczu.
Wojnę przeżyła, chociaż trzy razy mieli ją
rozstrzelać. Na pamiatkę zostały jej wojenne rany - rozbiera
się i pokazuje. - A co do Żydów - to była po prostu umowa -
tłumaczy.
- Mój teść
handlował z nimi, robił interesy - ciągnie. - Znam to z opowiadań
męża, bo ja wtedy jeszcze byłam panną. W wojnę, jak
Niemcy łapali Żydów, przyszło ich do teścia siedmiu -
Giecele. "Bieda idzie, powiedzieli. Ratujcie nas". I teść
najpierw ich trzymał na strychu, a potem w piwnicy zrobił kryjówke.
Karmił ich, zrobił nawet wielkie łóżko, że w
sześciu się mieścili. Tylko jeden – najważniejszy -
miał osobne. O tym, że ich trzymał, nawet nie wszystkim synom
powiedział. Nie wiem, ile u teścia siedzieli. W końcu poszli.
Mówili, że pieniędzy mają mało, żeby się
teściowi odwdzięczyć, to ustalili, że weźmie te
macewy, bo akurat teść stodołę budował. Miały
być jako zastaw. Jak wrócimy, to się rozliczymy - powiedzieli na
odchodne.
Po Giecelach ślad
zaginął. Pani Janina pamięta, że mąż po wojnie
zakazywał opowiadać o przechowywaniu Żydów. I o tym, że
najważniejszy z Giecelów przed wyjściem z ukrycia poprosił
teścia, żeby zachował na pamiątkę łóżko,
które było jego kryjówką. Jeszcze na łożu śmierci jej
mąż przypominał, żeby nie wyrzucała ze strychu
łóżka - może Giecele wrócą, żeby się rozliczyć.
Zamiast Gieceli - o macewy
zaczęli upominać się Lisze, wójt i policja. Ambasador Szewach
Weiss w ub. roku przysłał do niej osobisty list: "Nie mam
wątpliwości, że nie odmówi Pani spełnienia tego tak bardzo
ludzkiego uczynku" - zakończył.
Córka Janiny Wolańczyk,
Helena: -Mamy już dość tej nagonki. Nie ustąpimy. Chcemy 30
tysięcy. Wyliczyłam, że tyle by kosztowało postawienie
nowej stodoły. Bo jak ją podniosą, to się zawali. Ale Żydzi
nawet nie chcą z nami negocjować! Myśli pan, że oni
coś dali za darmo? Przecież za te macewy dziadek ich ukrywał -
powtarza rodzinną wersję.
W Wielkich Oczach nikt nie
słyszał, by Wolańczykowie przechowywali Żydów. 76-letni
Julian Słysz, sąsiad Wolańczykowej nie wierzy też w
historię z zastawem.
- Żydzi są bardzo
wierzący, gdzieżby oddali święte nagrobki. Jeden z synów
Wolańczyka był w niemieckim wojsku. Mogli brać, co chcieli.
Inny sąsiad, Aleksander
Bołotiuch, też przedwojenny rocznik dorzuca: - Wolańczyków
czterech było. Każdy wielki jak niedźwiedź. Nikt im
się nie postawił. Mieli 3 czy 4 konie.
Słysz zapamiętał,
że tymi końmi na łańcuchach przyciągali z cmentarza
nagrobki i na podwórzu rozbijali, żeby pasowały pod
stodołę. Zreszta cała okolica brała macewy - na cmentarzu
było z tysiąc nagrobków.
- Mój ojciec nie brał -
zapewnia Słysz. - Bo on był bojaźliwy. I ludzi się
bał, i Boga. A u Wolańczyków blacha na stodole to z bożnicy w
Sądowej Wiszni zabrana - donosi.
Słyszowi
strachliwość została po ojcu. Do dziś się boi, jak
walą pioruny. - Że uderzą w stodołę, za to, że stoi
na poświęconych, choćby po żydowsku, pomnikach. A to od mego domu to tylko krok...
W Wielkich Oczach stodoła
Wolańczykowej jest tematem wstydliwym. -To nie do pomyślenia - mówi
córka Sawińskiego, której dziadek też miał na podwórku żydowskie
nagrobki. -Tu chodzi o szacunek dla zmarłych. Nieważne, czy to
Żyd czy katolik. Nasz dziadek to kiedyś wziął, bo wszyscy
brali - była widocznie wtedy jakaś taka atmosfera, chwila
słabości - tłumaczy dziadka. - Ale jak teraz nastał czas,
że trzeba oddać - to trzeba. Niech zmarli spoczywają w spokoju.
To tak jakby stodoła stała na krzyżach...
Po apelu proboszcza
zięć Sławińskiego czym prędzej wystawił macewy za
płot. Nieodpłatnie. Jego teść, zanim umarł, miał
amputowane nogi. Zięć się przestraszył, żeby przez te
macewy jakiejś klątwy nie było.
Krzysztof Dawid Majus, potomek
wielkoockich Żydów, wspierający odnowę miejscowego kirkutu, nie
wierzy, że polskie prawo jest bezsilne wobec świętokradztwa.
- W Wielkich Oczach zmarli w latach 30. XX
wieku moi pradziadkowie: Elka i Israel Majus oraz Salomon Zylbersztajn. Nie
jest wykluczone, że to właśnie na ich nagrobkach stoi
stodoła pani Janiny Wolańczyk - napisał w liście do
prokuratury...