„Angora”, Łódź,
7 grudnia 2003
Wstyd ma
Wielkie Oczy
Autor: KRZYSZTOF G. RÓŻYCKI
Janina Wolańczyk, 75-letnia mieszkanka
Wielkich Oczu, dobrze pamięta czasy Holocaustu. Regularnie chodzi do
kościoła, ma opinię dobrej chrześcijanki. A jednak
przeszło pół wieku temu na jej podwórku zalegały dziesiątki
zabranych z cmentarza żydowskich nagrobków (macew). Jeszcze więcej
nadal tkwi pod stodołą i szopą. Mimo nalegań sąsiadów,
księdza, starosty, a nawet ambasadora Izraela, Wolańczykowa nie chce
ich oddać.
Wielkie Oczy, położone dwa
kilometry od granicy z Ukrainą, przez stulecia należały do kilku
wielkich rodów: Mohiłów, Łaszczów, Potockich, Wielopolskich. W 1671
roku król Michał Korybut Wiśniowiecki nadał osadzie prawa
miejskie. W 1694 przejeżdżał tędy Jan III Sobieski.
Od zawsze w Wielkich Oczach zamieszkiwali
Polacy, Żydzi i Ukraińcy. W 1900 roku Żydzi byli
najliczniejszą grupą narodowościową – stanowili 42%
mieszkańców. W 1931 roku już tylko 30%. Zachowały się
nazwiska 9 miejscowych rabinów, z których najsłynniejszym był
przybyły do Wielkich Oczu w 1735 roku Mordechaj ben Szmuel, autor
cenionego do dziś traktatu teologicznego „Brama królewska”, a ostatnim
Jona Teomim, zamordowany przez Niemców w 1943 roku.
O dawnej świetności miasteczka
przypominają barokowy kościół, greko-katolicka cerkiew i
synagoga.
Niedaleko kościoła stoi
nieotynkowany, ceglany dom Janiny Wolańczyk. Na przełomie
października i listopada media poinformowały, że na terenie jej
posesji, pod stodołą i szopą, znajduje się kilkadziesiąt
macew, zabranych (prawdopodobnie jeszcze podczas wojny) z żydowskiego
cmentarza.
„Co do cmentarza żydowskiego, to
został ogołocony z pomników nagrobnych przez miejscowych ludzi, np.
Wolańczyk Wojciech ma prawie całą stodołę
postawioną na tych kamieniach” – czytamy relację Stanisławy
Cichej w książce „Wielkie Oczy” Krzysztofa Dawida Majusa.
Nic nie słyszę, jestem głucha
„Kamienie te trafiły do Pani w trakcie
tragicznych dla mojego narodu wydarzeń – napisał do
Wolańczykowej ambasador Izraela prof. Szewach Weiss. – Byłbym
wdzięczny, gdyby Pani wyraziła zgodę na ich zwrot na cmentarz,
co stanowiłoby wyraz wielkiego humanizmu. Oczywiście wszystkie koszty
zwrotu kamieni nagrobnych na cmentarz i zastąpienie ich elementami
betonowymi, tak aby Pani gospodarstwo nie poniosło uszczerbku, zostaną
w pełni pokryte przez osoby finansujące odrestaurowanie cmentarza”.
Od sąsiadów dowiedziałem się,
że Janina Wolańczyk mieszka sama i ma problemy ze słuchem.
Na podwórku nie ma nikogo, furtka jest
uchylona. Nigdzie nie widać dzwonka. Pukam mocno. Raz, drugi,
dziesiąty.
– Ma nowe okna, to może nie
słyszeć – wyjaśnia chłopiec stojący po drugiej stronie
ogrodzenia.
– Albo jest w stodole – dodaje kolega. –
Pomożemy ją znaleźć.
Od strony podwórka okna są szczelnie
zamknięte. Już z daleka widać podpierające
stodołę, ustawione jeden na drugim, kawałki żydowskich
nagrobków.
Nagle, jak spod ziemi, wyłania się
ubrana na czarno gospodyni.
– Co pan tu robi? Jakim prawem są tu ci
gówniarze?!
– Pukałem 10 minut, ale pani nie
otwierała. Chciałem wiedzieć, dlaczego nie chce pani oddać
nagrobków? Przecież to profanacja.
– Za to, że wszedł pan tu z tymi
chłopakami, nic nie powiem. Zresztą nic nie słyszę, jestem
głucha.
– Czy chodzi pani o pieniądze? Prasa
podała, że chce pani od Żydów 30 tysięcy złotych.
– Nic nie słyszę. Jestem
głucha. Proszę natychmiast wyjść.
Przez bramę wjeżdża furmanka
prowadzona przez sąsiada Wolańczykowej.
Mimo że mężczyzna cicho odzywa
się do gospodyni, ta odpowiada mu bez chwili zastanowienia.
„Żydowski sługus”
Od niedawna cmentarz żydowski ma nowe
ogrodzenie. Furtka nie jest zamknięta. Na niewielkim pagórku, pod
gęstymi krzakami, widać leżące macewy. Dalej od drogi
można natknąć się na kilka całych nagrobków, na
których historykom udało się odczytać hebrajskie teksty: Mena
(chem) Johoszua ben Icchak Jehuda zmarł w sobotę 20 adar 5648 roku
(to jest 3 marca 1888 – przyp. red.) Tu spoczywa mąż zacny i prawy.
Postępował, utrzymywał się, z trudu swych dłoni przez
wszystkie dni swego życia. Nasz nauczyciel pan Mena (chem) Johoszua, syn
naszego nauczyciela Icchaka Jehudy, odszedł w święty szabat 20
adar 5648 roku. Niech będzie dusza jego zawiązana w woreczku
żywych.
Tadeusz Słysz mieszka naprzeciwko.
– Razem z Krzyśkiem Majusem z Izraela,
świetnym facetem, którego ojciec tu się urodził i Bogdanem Lisze
z Lubaczowa włożyłem w ten cmentarz wiele pracy – mówi
Słysz. – Dwa lata temu zwoziłem ciągnikiem macewy, kosiłem
trawę. O tu, widzi pan, jest zbiorowa mogiła, gdzie Niemcy
rozstrzeliwali Żydów, a żeby zaoszczędzić naboje,
dzieciakom rozbijali głowy kamieniami. Nie mogę zrozumieć tej
Wolańczykowej. Trzymanie macew pod stodołą to bezczeszczenie
pamięci zmarłych. Przecież te nagrobki rodzina jej
męża bezprawnie zabrała z cmentarza. Czy ona chciałaby,
żeby ktoś tak potraktował grób jej rodziców? Dlatego nagrobki
trzeba zabrać i nic nie płacić. Wolańczykowa mówiła,
że dorobiłem się na tych macewach, że sprzedałem je
Żydom. Inni nazywali mnie żydowskim sługusem i śmiali
się, że w Izraelu zasadzą mi drzewo oliwne.
Zamknięta na głucho, okazała
synagoga stoi w samym środku Wielkich Oczu. Zbudowano ją w 1910 roku
ze składek Żydów, którzy wyemigrowali stąd do Ameryki. Mimo
wielkich dziur w dachu, podobno nadal jest niezagrzybiona.
Anna Gardzielik (rocznik 1920), bratowa
Janiny Wolańczyk, mieszka z rodziną niedaleko synagogi.
– Przed wojną miałam wiele
żydowskich koleżanek, nawet rozmawiałam trochę po
żydowsku. Wszyscy żyliśmy w zgodzie. Jak Niemcy pędzili
Żydów do getta w Jaworowie, widziały to całe Wielkie Oczy. Sama
byłam wówczas na rynku. Dlatego nie mogę zrozumieć mojej
bratowej, dlaczego jest tak uparta. Oddałaby te kilka kamieni i
miałaby spokój.
– Nagrobki trzeba oddać, i tak
myśli większość mieszkańców – dodaje synowa pani
Gardzielik.
Spacer śmierci
Jan Sawiński (rocznik 1924) przed
wojną chodził do szkoły z Ryszardem Majusem, ojcem Krzysztofa.
– Dobrze pamiętam synów rabina, córki
Orsztajna, ładne dziewczyny, i dzieci lekarza Grinsela. W 1939 roku
skończyłem szkołę, siódmą klasę. Mało który
Polak kończył szkołę, a Żyd prawie każdy.
Stosunki były poprawne, ale przed samą wojną zaczęły
się psuć. Pojawiły się hasła „Bij Żyda”.
Dziś każdy Polak myśli, że jak ktoś jest Żydem,
to musi być bogaty. Tymczasem w Wielkich Oczach było wiele biedy. Tu,
gdzie dziś mieszkam, przed wojną żył Żyd biedny jak
mysz kościelna. Jego koń był tak chudy, że mało nie
padł z głodu. Podczas wojny nie było mnie w Wielkich Oczach. Za
to przez cały czas mieszkała tu moja siostra Helena Juraszek.
Pani Helena jest starsza o rok od swojego
brata.
– Na własne oczy widziałam, jak
Niemiec zatrzymał na ulicy młodą, śliczną
Żydóweczkę. Zrobiło na mnie wrażenie, że na palcach
miała bardzo wiele złotych pierścionków. Wziął ją
pod rękę i szli, jakby byli na spacerze. Dziewczyna znała
niemiecki. Prosiła, żeby Niemiec ją puścił. Ten nie
krzyczał, nawet nie miał groźnej miny. Wolno prowadził
dziewczynę na cmentarz. Stałam po drugiej stronie ulicy, na podwórzu
Rajmana. Niemiec spokojnie zaprowadził dziewczynę nad brzeg
wykopanego dołu i bez słowa zastrzelił.
Ale w Wielkich Oczach Żydów zamordowali
także Polacy. 8 maja 1945 roku, gdy kapitulowały hitlerowskie Niemcy,
do miasteczka wrócili Wollf i Rychter. Następnego dnia, jadąc do
Radymna (prawdopodobnie mieli przy sobie biżuterię), zostali
zamordowani przez dwóch policjantów z posterunku w Wielkich Oczach.
– Wolańczykowa zrobiła nam wstyd na
całą Polskę – mówi podniesionym głosem Adam Juraszek, syn
pani Heleny (rocznik 1949). – Do dziś pod niejednym domem może pan
jeszcze znaleźć macewy. O, chociażby u mojego sąsiada. Na
innym podwórku nagrobki są 2 metry pod ziemią. A pewnie i gdzieś
pod tą asfaltową szosą. Ale nikt nie nabrał tyle macew, co
Wolańczykowie. Jeszcze ktoś pomyśli, że tu mieszkają
jacyś antysemici, a my z Żydami zawsze żyliśmy w zgodzie.
Szkoda, że niszczeje nam synagoga. Pamiętam czasy, gdy mój ojciec prowadził
w niej sklep, nawet wódkę sprzedawał.
Obciąłem brodę kozikiem
Józef Pankiewicz (rocznik 1921) mieszka na
końcu Wielkich Oczu, w maleńkim, drewnianym domku.
– Przed wojną Polacy, Żydzi i
Ukraińcy żyli razem w zgodzie. Z synem rabina chodziłem do szkoły.
W sobotę, podczas szabasu, nie wolno było Żydom palić
światła. Dlatego na stole zawsze leżało parę groszy.
Polak przychodził, zapalał i brał pieniądze. Starczyło
na kilka cukierków. Chociaż cukierków nie trzeba było kupować.
Jak żydowski sklepikarz nie chciał dać bombonów, znaczy
cukierków, to mu razem z kolegami kozikiem kawałek brody
obciąłem. Za to potem w szkole dostaliśmy mocno w dupę. Z
tymi Żydami to miałem rozmaite cuda. Jak weszli Ruskie, to przez
Żydów mało mnie na Sybir nie wywieźli. A potem, jak znowu weszli
Niemcy, to wzięli mnie do Lwowa na roboty. Kiedyś na Kleparowie
zapędzili nas w pobliże wykopanego rowu: 3 metry szerokiego, 3
głębokiego, przeszło 100 długiego. Nad ten rów pędzono
nagich Żydów i zabijano z karabinu maszynowego, a my musieliśmy
ciała posypywać czarnym i białym proszkiem. Gdybym nie uciekł,
pewnie też by mnie zabili.
Przy rynku, w pubie „U Niebieskiego”, kilku
młodych ludzi gra w bilard.
– Nie wiem, czemu Wolańczykowa tak idzie
w zaparte? – zastanawia się chłopak wystrzyżony na zero.
– Gdyby oddała płyty, to za darmo
wyremontowałbym jej stodołę – deklaruje Krzysiek.
Apel z ambony
Stanisław Owerko (rocznik 1918).
– Dziś w Wielkich Oczach jest kiosk i
cztery sklepy. Przed wojną sklepów było jedenaście, trzy polskie
i dziewięć żydowskich.
– Katoliki odgradzały się od siebie
płotami. Żydy płotów między chałupami nie miały –
mówi Roman Świątyński. – Żydowscy kupcy zawsze byli
solidarni. Jak umówili się, za ile kupią od Polaków kurę czy
świnię, to żaden się nie wychylił.
Minęła 17, na dworze palą
się nieliczne latarnie. W kościele kilkadziesiąt osób czeka na
rozpoczęcie mszy. Prócz kilku nastolatków w świątyni są
sami starsi ludzie.
Proboszcz Józef Florek, ubrany jeszcze po
cywilnemu, wydaje dyspozycje ministrantom.
– Apelowałem do wiernych z ambony,
żeby zwracali żydowskie nagrobki. Pani Wolańczyk chodzi do
kościoła, ale jak na razie to nie poskutkowało.
Elżbieta Nienajadło jest
nauczycielką historii w miejscowym gimnazjum.
– Na lekcjach historii uczymy dzieci historii
naszej małej ojczyzny. Sprzątamy cmentarz żydowski. My tu nie
mamy uprzedzeń, ksenofobii. Szkoda, że przez zachowanie jednej osoby
chce się nam przypiąć łatkę. Wielkie Oczy na to nie
zasłużyły.
Za namową amerykańskiego rabina
Murraya Stadtmauera, którego przodkowie pochodzą z Wielkich Oczu,
uczniowie gimnazjum wzięli udział w konkursie
„Społeczeństwo Wielkich Oczu w okresie międzwojennym”. Trzy
najlepsze prace (Urszuli Kaciuby, Anity Kracyły i Magdy Knap) Krzysztof
Majus opublikował w swojej książce, a amerykańscy
Żydzi ufundowali laureatkom nagrody pieniężne.
We wrześniu, za sprawą Bogdana
Lisze, w kościele odbył się koncert psalmów śpiewanych po
hebrajsku przez przybyłą z Izraela Tove ben Zvi. Konferansjerem
był proboszcz, a występ odbył się przy pełnej
świątyni.
Żydowskie serce
Bogdan Lisze, pracownik lubaczowskiego
muzeum, to w całym powiecie człowiek instytucja. Jako prezes
Stowarzyszenia na rzecz Odnowy Zabytków Kultury Żydowskiej w Powiecie
Lubaczowskim bardziej rozsławił w świecie ziemię lubaczowską
niż wszystkie powiatowe instytucje publiczne razem wzięte.
W swoim mieszkaniu w Oleszycach przyjmuje
mnie w T-shircie z napisem Israel i izraelską flagą na piersi.
Prababcia pana Bogdana była
Ukrainką, dziadek ewangelikiem (pisał się Lishe), babcia katoliczką.
On sam należy do Badaczy Pisma Świętego, który mówi o sobie,
że ma żydowskie serce.
– W Polsce i podczas dwukrotnego pobytu w
Izraelu spotkałem takich Żydów, którzy zmienili mój sposób
myślenia. – mówi Lisze. – Bo Żydzi są jak owoc sabra. Na zewnątrz
kolczasty i nieprzystępny, a w środku słodki i smaczny. W
Wielkich Oczach pierwszą osobą, która zwróciła uwagę na
żydowskie dziedzictwo, był poprzedni proboszcz ksiądz Józef
Kluz. Zrobił kawał dobrej roboty. Być może dlatego przed
dwoma laty udało mi się uprosić panią Wolańczyk,
żeby pozwoliła mi zabrać ze swojego podwórka około 70
kawałków żydowskich nagrobków. A może zgodziła się
dlatego, że ta góra kamieni po prostu jej zawadzała.
Myślałem, że macewy spod stodoły i szopy otrzymam za
pudełko czekoladek. Tymczasem pani Wolańczyk chciała za nie 30
tysięcy złotych. A przecież nie należała się jej
nawet złotówka. Rodzina jej męża ukradła te nagrobki z
cmentarza. Mimo to byłem skłonny dać jej tysiąc
złotych i zapewnić darmowe usunięcie nagrobków, tak żeby
stodoła i szopa na tym nie ucierpiały. Przy jednym dziennikarzu ta
pani odezwała się do mnie: Drzyj pan pieniądze od tych
Żydów, oni je mają, oni panu dadzą, a pan da mnie. Gdy jednak
okazało się, że z pieniędzy nic nie będzie,
zaparła się i powiedziała nie. Być może na jej
stanowisko miały wpływ córki, z których jedna mieszka w Niemczech, a
druga na Górnym Śląsku. Teraz będzie musiała oddać
macewy pod przymusem. Jesteśmy dziwnym narodem. Ile razy, w cztery oczy,
okoliczni ludzie opowiadali mi o przedwojennych przyjaźniach z
Żydami, ale wstydzą się o tym mówić głośno. Na
świecie postrzegają nas jako tych, którzy wyssali antysemityzm z
mlekiem matki. Chciałem udowodnić, że to nieprawda. Niestety,
pani Janina Wolańczyk bardzo mi to utrudniła.
* * *
– O całej sprawie dowiedzieliśmy
się z artykułu w „Życiu Podkarpackim” – mówi Jan Michalczyszyn,
szef Prokuratury Okręgowej w Lubaczowie. – Dopiero później
zaczęli zgłaszać się do nas ludzie. Postępowanie
wyjaśniające prowadzi policja, my je tylko nadzorujemy. Mam
nadzieję, że jeszcze w tym roku wszystko się wyjaśni. Na
razie jeszcze nie wiadomo, czy postawimy tej pani zarzut karny. Byłem
przekonany, że od razu odda nagrobki, tymczasem wydaje mi się,
że nie chce tego zrobić bez otrzymania za to pieniędzy. Przy okazji
wychodzi na jaw, że żydowskie nagrobki są także u innych
gospodarzy. Ta sprawa, to takie nasze małe Jedwabne.