Autor: Wiesław Ziobro
Posesja Janiny W. jest obecnie pozamykana. Najsławniejszą stodołę
w Polsce można sfotografować tylko z pewnej odleglości. |
Fot. AUTOR |
W
jednym z prżewodników po woj. podkarpackim napisano o Wielkich Oczach, że
to może być jedna z tych miejscowości, w których diabeł
mówi dobranoc. Po pierwsze, położenie: maksymalne wysunięcie
na wschód. Z okien Urzędu Gminy w XVII-wiecznym dworze obronnym widać
granicę państwową z Ukrainą. Kiedyś Wielkie Oczy byly
prywatnym miastem, m.in. Potockich i Lubomirskich, lecz dziś nic nie zaświadcza
o dawnej świetności.
Na
dawnym ryneczku pasą się krowy lub konie, a niezwykle cenna drewniana
cerkiew, z piękną kopułą, kompletnie podupada. Podobnie jak
stara żydowska bóżnica, architektoniczne cacko. - Jeszcże jedna
zima i pewnie synagoga się zawali - prorokuje Władyslaw Strojny, wójt
gminy. - Niestety, my jako samorząd nie mamy możliwości ani
finansowych, ani prawnych, by ratować zabytki.
Jesli
tak się stanie również z nieremontowaną cerkwią, Wielkie
Oczy znikną z turystyczno-krajoznawczej trasy, między innymi z wytyczonego
Szlaku Architektury Drewnianej.
Miejscowa
władza też nie jest rozrzutna. Wprawdzie niektóre gabinety zostały
odnowione, ale kiedy idzie się po zupelnie szczerbatych schodach do wójta,
trzeba uważać, żeby z nich nie spaść.
Wydaje
sie więc, że sławna stodoła pani W. jest dla Wielkich Oczu
jedną z nielicznych okazji, by zaistnieć w Polsce. Jednak okazja, z
której nic nie wynika. Nie jakaś szansa, gdyż nikt tutaj nie cieszy
się z tego rozgłosu. Łatwo to zauważyć. Ludzie na
wiadomość, że dziennikarz przyjechał w sprawie pani W.,
wzruszają ramionami, uciekają do domów. - Nie chcemy mieć z tym
nic wspólnego - powiadają.
Chociaż,
na szczęście, nie wszyscy. Stojący obok poczty Tadeusz Słysz
przyznaje, że na zlecenie - jak mówi - pana, który opiekuje się żydowskim
cmentarzem, z posesji Janiny W. wywoził furmanką nagrobki. Zapewne
chodzi o Stowarzyszenie na rzecz Odnowy Zabytków Kultury Żydowskiej, które
funkcjonuje w pow. lubaczowskim. - Na cmentarz to woziliśmy, ale mnóstwo
macew jeszcze pozostało u pani W. Idź pan dalej, do mojego brata, on
jest sąsiadem pani W. Jeśli zechce, to opowie więcej.
Tam,
gdzie ma mieszkać brat pana Tadeusza, ze wskazanego białego domu
wychodzi jakiś mężczyzna. To chyba nie jest brat pana Słysza.
Nie zaprasza dalej, nie chce rozmawiać. Spoglądając nieufnie,
wycofuje się za próg. Kobieta, która wyszła z ganku z rękoma białymi
od mąki, pokazuje tylko stodołę Janiny W. - My zdania na ten
temat nie mamy - od razu oświadcza. - Właścicielki nie ma od
tygodnia. Zabrała ją stąd córka, chyba do Bytomia. Nie wiadomo,
kiedy wróci.
Posesja
pani W. jest zamknięta. Zupełnie nieoczekiwanie z murowanego domu
wychodzi ubrana w strój do opalania się kobieta w średnim wieku. Na
pytania odpowiada z pewnej odległości, wciąż przy zamkniętej
bramce. Szybko wyjaśnia, że ona tylko opiekuje się domem Janiny
W. i o niczym nie wie.
Jak to
możliwe? Sława stodoły pani W. sięga prawie całej
Polski. Wszystko z powodu macew, nagrobków z pobliskiego żydowskiego
cmentarza. Od ponad pół wieku część z nich podpiera
drewniana, znajdującą się w nie najlepszym stanie stodołę.
Slużą jako postument. Kilkanaście podobnych macew, z napisami w
języku hebrajskim i ornamentami, spoczywało na posesji obok stodoły;
te już zabrano, za zgodą wlaścicielki zresztą. Teraz idzie
o to, by pozostałe trafiły na cmentarz, lecz Janina W. stawia
warunki. W sprawę zaangażowały się już władze
lokalne, policja, prokuratura, sąd i miejscowi księża. Wszyscy
namawiają panią W. do zwrócenia nagrobków. Bez skutku.
- W. może
miałaby we wsi swoich popleczników, gdyby nie to, że ludzie
dowiedzieli sie, iż żąda odszkodowania w wysokosci 300 milionów
starych złotych. Wszyscy chwycili się za głowę. Za walącą
się stodołę tyle pieniędzy! - opowiada jeden z
mieszkańcow wsi, anonimowo, rzecz jasna.
Z pewnością
po stronie pani W. stoi starszy mężczyzna, który też nie chce
podać nazwiska. Był jedynym świadkiem Janiny W. podczas postępowania
w lubaczowskim sądzie. - Kobiecina broni tego jak swojego - podkreśla.
- To starsza pani, po siedemdziesiątce, wydaje się jej, że skoro
w przeszłości macewy otrzymała jej rodzina na własność,
to teraz tej własności należy bronić. Bo taka jest prawda.
Tych macew nikt nie ukradł. Dobrze pamiętam, jak było. W czasie
okupacji w Wielkich Oczach rządził wójt o nazwisku Smutek, Ukrainiec
z pochodzenia. To on pozwolił przyszłemu teściowi pani W.
zabrać nagrobki do budowy stodoły. Wczesniejsza spłonęła
w czerwcu 1941 roku, gdy Hitler uderzył na Związek Radziecki. Macewy
pochodziły ze zdewastowanego przez Niemców cmentarza żydowskiego.
Rodzina W., która wtedy zajmowała się kołodziejstwem, musiała
za uzyskane nagrobki odpracować na rzecz gminy transportem konnym. Bardzo
jej zależalo na tych macewach, bo za okupacji o jakiś cement było
niesamowicie trudno. A stodołę w gospodarstwie trzeba mieć,
nieprawdaż? Dzisiaj pani W., z którą rozmawiałem, mówi tak: weźcie
sobie te macewy, weźcie sobie całą nawet stodołą, nie
rozbierajcie jej po kawałeczku, byle tylko było sprawiedliwie. Nie
dziwię jej się, że tak właśnie chce.
Problem
nagrobków pojawił się już dwa lata temu, gdy syn zamieszkałego
przed wojną we wsi żydowskiego właściciela sklepu z
galanterią, Krzysztof Dawid Majus z Izraela, zaczął zabiegać
o to, by - staraniem własnym i fundacji żydowskich - odremontować
XVIII-wieczny cmentarz. Potomek sklepikarza Majusa chodził po wsi i
wypytywał o macewy. Bez problemu uzyskał informacje, gdzie mogą
się znajdować. - Ludzie przeciez wszystko o wszystkich wiedzą -
uśmiecha się Tadeusz Słysz.
Pojedyncze
sztuki, które były na kilku posesjach, powróciły na cmentarz bez kłopotów.
Nikt się przy tym nie upierał. Kamienne macewy utwardzały
lokalne drogi, służyły jako schody lub podpory budynków. Jeden z
gospodarzy mówi: - To są nagrobki zmarłych ludzi, a religia żydowska
to taka sama religia jak każda inna, trzeba i ją uszanować.
Powszechną
praktyką okupanta było - nie tylko w Wielkich Oczach -
wykorzystywanie elementów z rozebranych obiektów żydowskich do celów mało
zbożnych. W nie tak odleglym Leżajsku, w którym żyl jeden z najsławniejszych
cadyków, Niemcy płytami nagrobnymi wybrukowali fragment rynku. Dwa lata
temu, w czasie robót ziemnych przy budowie ronda, odnaleziono kilkadziesiąt
zabytkowych macew, które powróciły na leżajski cmentarz żydowski.
Anonimowy
rozmówca reportera twierdzi, że sporo macew z Wielkich Oczu znalazło
się na tzw. drodze łukawieckiej, na której wcześniej konie grzęzły
w błocie po sam brzuch.
W spór
z Janiną W. zaangażowały się także władze
samorządowe, ponieważ nie zależało im na ogólnopolskim rozgłosie.
-
Czynione względem pani W. liczne perswazje nie odniosły rezultatu -
informuje wójt Strojny, zastrzegając, że gmina w tej sprawie nie jest
stroną. - Nie zależało nam na rozgłosie, ale na
polubownym załatwieniu sprawy. Do gminy dotarła kopia listu napisanego
przez Szewacha Weissa, ambasadora Izraela w Polsce, do pani Janiny W. Ambasador
prosi o zwrot nagrobków, podkreślając, że kamienie trafiły
do obejścia W. w tragicznych dla żydowskiego narodu okolicznościach
historycznych. Zapewnia też, że zwrócone zostaną koszty zwrotu
nagrobków i że zastąpione one zostaną elementami betonowymi,
tak, by budynek nie doznał najmniejszego uszczerbku.
Do II
wojny światowej w Wielkich Oczach mieszkali Polacy, Ukraińcy i Żydzi.
Świadczą o tym trzy zachowane świątynie różnych obrządków.
Pod koniec XIX wieku Żydów było nawet więcej niż Polaków.
Najstarsi mieszkańcy twierdzą, że we wsi panowała zgoda,
dopiero polityka hitlerowskiego okupanta i odradzający się ukraiński
nacjonalizm skonfliktowały mieszkańcow różnych narodowości.
Żydzi wojny nie przetrwali; regularnie byli wywożeni przez Niemców do
obozów zagłady lub obozów pracy.
- Kiedy
całkowicie ich stąd wywieziono w połowie 1942 roku, gminny
woźny zaapelował do miejscowej ludności, by nie ważyła
się tknąć pozostawionego przez Żydow dobytku. Groził
wręcz rozstrzelaniem, ale i bez tego nikt by nie polasił się na
cudze - wspomina jeden ze świadków tamtych zdarzeń.
Roman
Bołotiuch od swojej sąsiadki Janiny W. starszy jest o kilka lat.
Siedzi na ławeczce pod ścianą swego drewnianego domku. Wygrzewa
się w słońcu. - Nie wiem, co o tym myśleć, nie wiem...
Myśmy ze sobą kontaktów sąsiedzkich nie utrzymywali i nie
utrzymujemy. Nie rozmawiamy ze sobą. Wiadomo mi, że W. ma trzy córki
- w Kanadzie, Niemczech i na Śląsku. A ta stodoła budowana
była w czasach, gdy ona mieszkała jeszcze w Narolu. Stamtąd
pochodzi. Jej przyszły teść to budował.
Po wsi
chodzą słuchy, że pani W. broni się jeszcze, przypominając,
iż to nie ona budowała stodołę, nie ona przywoziła
macewy i nie ona będzie ponosić skutki tamtych decyzji.
Bołotiuch
i jego żona radzą iść do pani Kostkowej, gdyż, ich
zdaniem, pani W. często tam zachodzi.
- Owszem,
przychodzi do nas pani Janina, ale to nie znaczy, że ja jestem jej
powierniczką - oznajmia Helena Kostka. - Pani Janina jest dość
skrytą osobą, o swoich zamiarach nie rozmawia z nikim.
Inny
rozmówca jest zdania, że pani W. bez większego wahania zwróciłaby
nagrobki, lecz w pewnej chwili się rozmyślila. - Ona ma jakiegoś
doradcę, który tylko miesza jej w głowie. A to starsza kobieta i w coś
łatwo uwierzyła.
- Wcześniej
pani W. chętnie z nami rozmawiała w tej sprawie, ale potem, z
nieznanych przyczyn, zaczęła odmawiać wszelkich spotkań -
zauważa wójt Strojny.
Stodoła
nadal opiera się o macewy, ale sprawa w końcu oparła się o
sąd. W aktach sprawy cmentarz żydowski w Wielkich Oczach określany
jest przez geodezję jako... teren rekreacyjno-wypoczynkowy. W księgach
wieczystych jako teren zieleni. - Z takimi określeniami spotkałem
się nawet w przypadku zalożonego w 1945 roku cmentarza katolickiego -
informuje sędzia Artur Bros z Sądu Rejonowego w Lubaczowie.
Prokurator
rejonowy, działając na rzecz skarbu państwa, skierował
sprawę do sądu, by doprowadzić do wydania przez Janinę W.
nagrobków. Dlaczego skarb państwa? - Dlatego, że należy do niego
grunt, na którym posadowione były macewy - wyjaśnia sędzia Bros.
W sądzie Janina W. jeszcze raz powtórzyła, że jej rodzina weszła
w posiadanie nagrobków legalnie i że zwroci je na cmentarz, jeśli
otrzyma odszkodowanie w wysokości 30 tys. zł.
-
Decyzje władz okupacyjnych nie mogą być, to oczywiste, dzisiaj
respektowane - mówi sędzia Bros.
Sprawa
zakończyla się bardzo szybko. Sąd nakazał pozwanej Janinie
W. wydanie skarbowi państwa 181 sztuk płyt nagrobkowych znajdujących
się na terenie jej posesji. Bezwarunkowo. Pani W. nie korzystała z
pomocy adwokata, towarzyszyła jej tylko córka zamieszkała na Śląsku.
- Ta córka jest wygadana za dwóch adwokatów - mówią o niej na wsi.
Wyrok
uprawomocnił się, nikt nie próbował się od niego odwoływać.
Jeżeli dotychczasowa właścicielka nadal by się opierała,
sąd wystawi nakaz egzekucyjny.
Helena
Kostka nie może się nadziwić, że przez te nagrobki o
Wielkich Oczach jest tak glośno. - Rodzina z Wrocławia, Szczecina
dzwoniła, wypytywała o szczegóły.
Na
razie każdy obcy we wsi wzbudza wśród tubylców nieskrywaną
ciekawość. Próbują się zorientować, kto w sprawie
nagrobków przyjechał tym razem. Dziennikarz? Prokurator? Może ktoś
inny?
Część najbardziej
zainteresowanych sprawą z napięciem wyczekuje powrotu Janiny W.
Zdaniem niektórych, nie nastąpi to tak prędko.