„Dziennik Piątkowy”, magazyn „Dziennika Polskiego”, Kraków, 14 maja 2004

 

Na kamieniu kamień

 

Autor: Wiesław Ziobro

Posesja Janiny W. jest obecnie pozamykana. Najsławniejszą stodołę w Polsce można sfotografować tylko z pewnej odleglości.

Fot. AUTOR

 

Stodoła w Wielkich Oczach nadal opiera się o macewy, ale sprawa w końcu oparła się o sąd. Skrawek najsławniejszej dziś w Polsce stodoły widać z głównej drogi. Nikt z mieszkańców nawet nie przypuszczał, że ta niezwyczajna, jak się później okazało, stodoła zrobi Wielkim Oczom wielką sławę. Nigdy dotychczas nie było tak głośno o tej liczącej 900 mieszkańcow wsi.

 

W jednym z prżewodników po woj. podkarpackim napisano o Wielkich Oczach, że to może być jedna z tych miejscowości, w których diabeł mówi dobranoc. Po pierwsze, położenie: maksymalne wysunięcie na wschód. Z okien Urzędu Gminy w XVII-wiecznym dworze obronnym widać granicę państwową z Ukrainą. Kiedyś Wielkie Oczy byly prywatnym miastem, m.in. Potockich i Lubomirskich, lecz dziś nic nie zaświadcza o dawnej świetności.

Na dawnym ryneczku pasą się krowy lub konie, a niezwykle cenna drewniana cerkiew, z piękną kopułą, kompletnie podupada. Podobnie jak stara żydowska bóżnica, architektoniczne cacko. - Jeszcże jedna zima i pewnie synagoga się zawali - prorokuje Władyslaw Strojny, wójt gminy. - Niestety, my jako samorząd nie mamy możliwości ani finansowych, ani prawnych, by ratować zabytki.

Jesli tak się stanie również z nieremontowaną cerkwią, Wielkie Oczy znikną z turystyczno-krajoznawczej trasy, między innymi z wytyczonego Szlaku Architektury Drewnianej.

Miejscowa władza też nie jest rozrzutna. Wprawdzie niektóre gabinety zostały odnowione, ale kiedy idzie się po zupelnie szczerbatych schodach do wójta, trzeba uważać, żeby z nich nie spaść.

Wydaje sie więc, że sławna stodoła pani W. jest dla Wielkich Oczu jedną z nielicznych okazji, by zaistnieć w Polsce. Jednak okazja, z której nic nie wynika. Nie jakaś szansa, gdyż nikt tutaj nie cieszy się z tego rozgłosu. Łatwo to zauważyć. Ludzie na wiadomość, że dziennikarz przyjechał w sprawie pani W., wzruszają ramionami, uciekają do domów. - Nie chcemy mieć z tym nic wspólnego - powiadają.

 

Tylko bez nazwisk

 

Chociaż, na szczęście, nie wszyscy. Stojący obok poczty Tadeusz Słysz przyznaje, że na zlecenie - jak mówi - pana, który opiekuje się żydowskim cmentarzem, z posesji Janiny W. wywoził furmanką nagrobki. Zapewne chodzi o Stowarzyszenie na rzecz Odnowy Zabytków Kultury Żydowskiej, które funkcjonuje w pow. lubaczowskim. - Na cmentarz to woziliśmy, ale mnóstwo macew jeszcze pozostało u pani W. Idź pan dalej, do mojego brata, on jest sąsiadem pani W. Jeśli zechce, to opowie więcej.

Tam, gdzie ma mieszkać brat pana Tadeusza, ze wskazanego białego domu wychodzi jakiś mężczyzna. To chyba nie jest brat pana Słysza. Nie zaprasza dalej, nie chce rozmawiać. Spoglądając nieufnie, wycofuje się za próg. Kobieta, która wyszła z ganku z rękoma białymi od mąki, pokazuje tylko stodołę Janiny W. - My zdania na ten temat nie mamy - od razu oświadcza. - Właścicielki nie ma od tygodnia. Zabrała ją stąd córka, chyba do Bytomia. Nie wiadomo, kiedy wróci.

Posesja pani W. jest zamknięta. Zupełnie nieoczekiwanie z murowanego domu wychodzi ubrana w strój do opalania się kobieta w średnim wieku. Na pytania odpowiada z pewnej odległości, wciąż przy zamkniętej bramce. Szybko wyjaśnia, że ona tylko opiekuje się domem Janiny W. i o niczym nie wie.

Jak to możliwe? Sława stodoły pani W. sięga prawie całej Polski. Wszystko z powodu macew, nagrobków z pobliskiego żydowskiego cmentarza. Od ponad pół wieku część z nich podpiera drewniana, znajdującą się w nie najlepszym stanie stodołę. Slużą jako postument. Kilkanaście podobnych macew, z napisami w języku hebrajskim i ornamentami, spoczywało na posesji obok stodoły; te już zabrano, za zgodą wlaścicielki zresztą. Teraz idzie o to, by pozostałe trafiły na cmentarz, lecz Janina W. stawia warunki. W sprawę zaangażowały się już władze lokalne, policja, prokuratura, sąd i miejscowi księża. Wszyscy namawiają panią W. do zwrócenia nagrobków. Bez skutku.

- W. może miałaby we wsi swoich popleczników, gdyby nie to, że ludzie dowiedzieli sie, iż żąda odszkodowania w wysokosci 300 milionów starych złotych. Wszyscy chwycili się za głowę. Za walącą się stodołę tyle pieniędzy! - opowiada jeden z mieszkańcow wsi, anonimowo, rzecz jasna.

Z pewnością po stronie pani W. stoi starszy mężczyzna, który też nie chce podać nazwiska. Był jedynym świadkiem Janiny W. podczas postępowania w lubaczowskim sądzie. - Kobiecina broni tego jak swojego - podkreśla. - To starsza pani, po siedemdziesiątce, wydaje się jej, że skoro w przeszłości macewy otrzymała jej rodzina na własność, to teraz tej własności należy bronić. Bo taka jest prawda. Tych macew nikt nie ukradł. Dobrze pamiętam, jak było. W czasie okupacji w Wielkich Oczach rządził wójt o nazwisku Smutek, Ukrainiec z pochodzenia. To on pozwolił przyszłemu teściowi pani W. zabrać nagrobki do budowy stodoły. Wczesniejsza spłonęła w czerwcu 1941 roku, gdy Hitler uderzył na Związek Radziecki. Macewy pochodziły ze zdewastowanego przez Niemców cmentarza żydowskiego. Rodzina W., która wtedy zajmowała się kołodziejstwem, musiała za uzyskane nagrobki odpracować na rzecz gminy transportem konnym. Bardzo jej zależalo na tych macewach, bo za okupacji o jakiś cement było niesamowicie trudno. A stodołę w gospodarstwie trzeba mieć, nieprawdaż? Dzisiaj pani W., z którą rozmawiałem, mówi tak: weźcie sobie te macewy, weźcie sobie całą nawet stodołą, nie rozbierajcie jej po kawałeczku, byle tylko było sprawiedliwie. Nie dziwię jej się, że tak właśnie chce.

 

Sami oddali

 

Problem nagrobków pojawił się już dwa lata temu, gdy syn zamieszkałego przed wojną we wsi żydowskiego właściciela sklepu z galanterią, Krzysztof Dawid Majus z Izraela, zaczął zabiegać o to, by - staraniem własnym i fundacji żydowskich - odremontować XVIII-wieczny cmentarz. Potomek sklepikarza Majusa chodził po wsi i wypytywał o macewy. Bez problemu uzyskał informacje, gdzie mogą się znajdować. - Ludzie przeciez wszystko o wszystkich wiedzą - uśmiecha się Tadeusz Słysz.

Pojedyncze sztuki, które były na kilku posesjach, powróciły na cmentarz bez kłopotów. Nikt się przy tym nie upierał. Kamienne macewy utwardzały lokalne drogi, służyły jako schody lub podpory budynków. Jeden z gospodarzy mówi: - To są nagrobki zmarłych ludzi, a religia żydowska to taka sama religia jak każda inna, trzeba i ją uszanować.

Powszechną praktyką okupanta było - nie tylko w Wielkich Oczach - wykorzystywanie elementów z rozebranych obiektów żydowskich do celów mało zbożnych. W nie tak odleglym Leżajsku, w którym żyl jeden z najsławniejszych cadyków, Niemcy płytami nagrobnymi wybrukowali fragment rynku. Dwa lata temu, w czasie robót ziemnych przy budowie ronda, odnaleziono kilkadziesiąt zabytkowych macew, które powróciły na leżajski cmentarz żydowski.

Anonimowy rozmówca reportera twierdzi, że sporo macew z Wielkich Oczu znalazło się na tzw. drodze łukawieckiej, na której wcześniej konie grzęzły w błocie po sam brzuch.

W spór z Janiną W. zaangażowały się także władze samorządowe, ponieważ nie zależało im na ogólnopolskim rozgłosie.

- Czynione względem pani W. liczne perswazje nie odniosły rezultatu - informuje wójt Strojny, zastrzegając, że gmina w tej sprawie nie jest stroną. - Nie zależało nam na rozgłosie, ale na polubownym załatwieniu sprawy. Do gminy dotarła kopia listu napisanego przez Szewacha Weissa, ambasadora Izraela w Polsce, do pani Janiny W. Ambasador prosi o zwrot nagrobków, podkreślając, że kamienie trafiły do obejścia W. w tragicznych dla żydowskiego narodu okolicznościach historycznych. Zapewnia też, że zwrócone zostaną koszty zwrotu nagrobków i że zastąpione one zostaną elementami betonowymi, tak, by budynek nie doznał najmniejszego uszczerbku.

 

W oczekiwaniu na powrót

 

Do II wojny światowej w Wielkich Oczach mieszkali Polacy, Ukraińcy i Żydzi. Świadczą o tym trzy zachowane świątynie różnych obrządków. Pod koniec XIX wieku Żydów było nawet więcej niż Polaków. Najstarsi mieszkańcy twierdzą, że we wsi panowała zgoda, dopiero polityka hitlerowskiego okupanta i odradzający się ukraiński nacjonalizm skonfliktowały mieszkańcow różnych narodowości. Żydzi wojny nie przetrwali; regularnie byli wywożeni przez Niemców do obozów zagłady lub obozów pracy.

- Kiedy całkowicie ich stąd wywieziono w połowie 1942 roku, gminny woźny zaapelował do miejscowej ludności, by nie ważyła się tknąć pozostawionego przez Żydow dobytku. Groził wręcz rozstrzelaniem, ale i bez tego nikt by nie polasił się na cudze - wspomina jeden ze świadków tamtych zdarzeń.

Roman Bołotiuch od swojej sąsiadki Janiny W. starszy jest o kilka lat. Siedzi na ławeczce pod ścianą swego drewnianego domku. Wygrzewa się w słońcu. - Nie wiem, co o tym myśleć, nie wiem... Myśmy ze sobą kontaktów sąsiedzkich nie utrzymywali i nie utrzymujemy. Nie rozmawiamy ze sobą. Wiadomo mi, że W. ma trzy córki - w Kanadzie, Niemczech i na Śląsku. A ta stodoła budowana była w czasach, gdy ona mieszkała jeszcze w Narolu. Stamtąd pochodzi. Jej przyszły teść to budował.

Po wsi chodzą słuchy, że pani W. broni się jeszcze, przypominając, iż to nie ona budowała stodołę, nie ona przywoziła macewy i nie ona będzie ponosić skutki tamtych decyzji.

Bołotiuch i jego żona radzą iść do pani Kostkowej, gdyż, ich zdaniem, pani W. często tam zachodzi.

- Owszem, przychodzi do nas pani Janina, ale to nie znaczy, że ja jestem jej powierniczką - oznajmia Helena Kostka. - Pani Janina jest dość skrytą osobą, o swoich zamiarach nie rozmawia z nikim.

Inny rozmówca jest zdania, że pani W. bez większego wahania zwróciłaby nagrobki, lecz w pewnej chwili się rozmyślila. - Ona ma jakiegoś doradcę, który tylko miesza jej w głowie. A to starsza kobieta i w coś łatwo uwierzyła.

- Wcześniej pani W. chętnie z nami rozmawiała w tej sprawie, ale potem, z nieznanych przyczyn, zaczęła odmawiać wszelkich spotkań - zauważa wójt Strojny.

Stodoła nadal opiera się o macewy, ale sprawa w końcu oparła się o sąd. W aktach sprawy cmentarz żydowski w Wielkich Oczach określany jest przez geodezję jako... teren rekreacyjno-wypoczynkowy. W księgach wieczystych jako teren zieleni. - Z takimi określeniami spotkałem się nawet w przypadku zalożonego w 1945 roku cmentarza katolickiego - informuje sędzia Artur Bros z Sądu Rejonowego w Lubaczowie.

Prokurator rejonowy, działając na rzecz skarbu państwa, skierował sprawę do sądu, by doprowadzić do wydania przez Janinę W. nagrobków. Dlaczego skarb państwa? - Dlatego, że należy do niego grunt, na którym posadowione były macewy - wyjaśnia sędzia Bros. W sądzie Janina W. jeszcze raz powtórzyła, że jej rodzina weszła w posiadanie nagrobków legalnie i że zwroci je na cmentarz, jeśli otrzyma odszkodowanie w wysokości 30 tys. zł.

- Decyzje władz okupacyjnych nie mogą być, to oczywiste, dzisiaj respektowane - mówi sędzia Bros.

Sprawa zakończyla się bardzo szybko. Sąd nakazał pozwanej Janinie W. wydanie skarbowi państwa 181 sztuk płyt nagrobkowych znajdujących się na terenie jej posesji. Bezwarunkowo. Pani W. nie korzystała z pomocy adwokata, towarzyszyła jej tylko córka zamieszkała na Śląsku. - Ta córka jest wygadana za dwóch adwokatów - mówią o niej na wsi.

Wyrok uprawomocnił się, nikt nie próbował się od niego odwoływać. Jeżeli dotychczasowa właścicielka nadal by się opierała, sąd wystawi nakaz egzekucyjny.

Helena Kostka nie może się nadziwić, że przez te nagrobki o Wielkich Oczach jest tak glośno. - Rodzina z Wrocławia, Szczecina dzwoniła, wypytywała o szczegóły.

Na razie każdy obcy we wsi wzbudza wśród tubylców nieskrywaną ciekawość. Próbują się zorientować, kto w sprawie nagrobków przyjechał tym razem. Dziennikarz? Prokurator? Może ktoś inny?

Część najbardziej zainteresowanych sprawą z napięciem wyczekuje powrotu Janiny W. Zdaniem niektórych, nie nastąpi to tak prędko.