KATARZYNA KONSTANTYNOWICZ
Katarzyna Konstantynowicz, z domu Maślij,
jest Ukrainką z Kobylnicy Wołoskiej. W roku szkolnym 1936/37
była uczennicą siódmej klasy wielkoockiej szkoły, a od
września 1946 do maja 1947 była w tej szkole nauczycielką. Obecnie
mieszka w Giżycku w województwie warmińsko-mazurskim. Jej
wspomnienia opracowałem na podstawie wywiadu, jaki we wrześniu 2007
przeprowadził z nią jej siostrzeniec, pan Janusz Klimek.
Urodziłam się 15
listopada 1923 w przysiółku Dumy należącym do Kobylnicy
Wołoskiej, dużej ukraińskiej wsi liczącej 9
przysiółków, w gminie Wielkie Oczy przedwojennego powiatu jaworowskiego,
w województwie lwowskim, jako córka Antoniego Maślija i Paraskiewii
z domu Baran. Miałam pięć sióstr i trzech braci.
W latach 1930-1936
ukończyłam 6-cio klasową szkołę powszechną w Kobylnicy
Wołoskiej. Większość przedmiotów była nauczana w
języku ukraińskim, ale niektóre, jak historia czy geografia, w
języku polskim. W jednej sali uczyły się jednocześnie dwie
klasy (1-sza z 2-gą, 3-cia z 4-tą, 5-ta z 6-tą), więc na
lekcji było obecnych 30-40 dzieci z naszej wsi, z tym, że dzieci z przysiółków
Geregi i Szczeble oraz dzieci zamożniejszych gospodarzy z Kobylnicy Wołoskiej
uczyły się w szkole polskojęzycznej w Wielkich Oczach. Klasy od
1-szej do 4-tej uczyły się w dwóch izbach w szkole murowanej,
a klasy 5-ta i 6-ta w osobnym drewnianym budynku. Początkowo w szkole było
dwóch nauczycieli: Stefan Samborski i Jan Ślepecki (kierownik), były
oficer Wojska Polskiego. Ślepecki często stosował bolesne kary
cielesne. Gdy skończyłam pierwszą klasę – Ślepeckiego
zwolniono za stosowanie tych kar i przyjechali nowi nauczyciele: państwo Kazimiera
i Józef Krukowie oraz pani Zofia Żugajówna, która
zamieszkała w byłej żydowskiej karczmie. Profesor Józef
Kruk został kierownikiem szkoły.
Uczyłam się zawsze
bardzo dobrze, miałam same piątki z góry na dół. W
1-szej klasie siedziałam w ławce z mieszkającą na
przysiółku Chomiaki Żydówką Gitlą
(Gicią) Weingarten, z którą przyjaźniłam się
także później. Miała brata o imieniu Szlomo. Do mojej
klasy chodził też Adam Eminowicz, syn właściciela folwarku,
Mieczysława Eminowicza, wywodzący się ze starego rodu
pochodzącego z Armenii. Właściciel folwarku miał o sobie
wysokie mniemanie, ale jego gospodarstwo było nieciekawe, nie miał
nawet własnych porządnych koni. Gdy jechał na zabawę do Niemirowa,
to jechał z moim ojcem, bo ojciec miał piękne konie.
Córka Eminowicza, Zofia, odebrała sobie życie, bo
zakochała się w wiejskim chłopaku i nie pozwolono jej
spotykać się z nim.
Pamiętam też
pacyfikacje ukraińskich wsi dokonywane przez Wojsko Polskie w latach 30-tych.
Byłam wtedy dzieckiem i było to dla mnie strasznym przeżyciem!
Dla dziecka każdy żołnierz czy policjant był postrachem! Kiedyś
przyjechali do nas, ojciec uciekł bo mężczyzn bili, i
zostałaliśmy z mamą. Przyszedł żołnierz,
kazał otworzyć skrzynię z odzieżą
świąteczną i komorę, gdzie trzymaliśmy dobytek
rodzinny. Wyrzucał ze skrzyni ubrania, wylał na nie jakiś sok.
Chciał to, po prostu, zniszczyć – widać taki miał rozkaz.
Mama bardzo płakała, bo ciężko na to pracowała. Takie
to były czasy, ale był też porządek. Gdy kiedyś nas
okradziono przyszło dwóch policjantów z psem i powiedzieli:
„Panie Maślij, jedziemy szukać złodzieja”. Pojechali
razem gdzieś w stronę Kobylnicy Ruskiej i znaleźli, bo ojciec
poznał na jakiejś kobiecie spódnicę mamy. Udało
się też odzyskać zwój płótna i coś
jeszcze.
Po szkole powszechnej chciałam
pójść do Szkoły Handlowej, ale żeby tam się
dostać należało mieć skończonych siedem klas. W tym
celu musiałam podjąć naukę w Wielkich Oczach. Moja
nauczycielka z Kobylnicy, pani Krukowa, napisała dla mnie list
polecający do swojej koleżanki w Wielkich Oczach, pani Chruszczowej,
i po sprawdzeniu mojej wiedzy z polskiego i matematyki zostałam tam
przyjęta. Kolegowałam się tam, między innymi, z Żydówką
Sabiną Szwarc i z córką miejscowego lekarza, doktora Grünzeita
(Edzią - Edytą). A także córką krawca z Wielkich
Ócz – Idą Halpern.
Po siódmej klasie nie poszłam
jednak do Szkoły Handlowej, lecz do Gimnazjum sióstr bazylianek w
Jaworowie, gdzie dyrektorką była Janina Krwawicz. Brat jej
męża był później znanym lubelskim okulistą.
Okazało się, że mogłam tam być przyjęta już
po 6 klasie i nauka w Wielkich Oczach była niepotrzebna.
Gdy na początku
września 1939 weszli Niemcy, to zajęli Kobylnicę
Wołoską praktycznie bez walki, bo wojska polskiego u nas nie
było. Ojciec kazał nam schować się na brzegu rzeczki Łozanki,
bo w drewnianym domu mogło być niebezpiecznie. Wtedy po raz pierwszy
usłyszałam świst kul przelatujących nad nami. Niemcy
przyszli i poszli na Krakowiec, tak że nie widzieliśmy żadnego
frontu.
Potem przyszli Sowieci. Krótko
stacjonowali u nas w domu. Pamiętam, że gdy mama spytała jednego
z żołnierzy, że podobno u nich jest powszechna
równość, to ten żołnierz odpowiedział: „…Gospodyni,
Pan Bóg lasu nie zrównał, to ludzi zrówna…?”.
Sowieci zlikwidowali klasztor, przy którym było gimnazjum, w
którym skończyłam dwie klasy, i zrobili w nim szpital. Zmieniono
także system kształcenia na sowiecki i kazano mi wrócić
do siódmej klasy 10-latki w Krakowcu. Jednak mój nauczyciel z
Jaworowa, pan prof. Michał Łysowir namówił mnie, abym
zdawała od razu do ósmej klasy, i tak, po pokonaniu pewnych obaw, zrobiłam.
W Krakowcu ukończyłam 8-mą i 9-tą klasę, a gdy
przyszli Niemcy (1941) przerwałam naukę i w roku 1941, za namową
pana prof. Kruka, zaczęłam uczyć młodsze klasy w szkole w
Kobylnicy Wołoskiej.
Koło nas mieszkała
Żydówka Sura (Sara), która miała w tym swoim mieszkanku
skromny sklepik, taką „trafikę” z papierosami i zapałkami.
Miała syna, Chaima. Był też Icek, którego czasem dokarmialiśmy.
Zawsze zdejmował buty, gdy do nas wchodził, mówiąc,
że podłoga jest taka czysta, a cudzą pracę trzeba
szanować. Miał siostrę Rywkę. Mieszkali w domku z
niebieskawymi ścianami. Rywka robiła masło w centryfudze, także
dla nas – brała za to parę groszy. Kilka rodzin żydowskich
mieszkało w przysiółkach Chomiaki i Ulica. Byli
wśród nich nawet tacy kupcy, którzy sprowadzali towar z
zagranicy. Raz nawet tato kupił mamie od nich z jakiejś okazji
spódnicę uszytą z materiału aż z Wiednia. Gdy
byłam mała, działała jeszcze karczma żydowska. Żydów
z Kobylnicy wysiedlono do getta w Jaworowie, ale nie widziałam jak to
się działo.
Jak już wspomniałam, po
przyjściu Niemców uczyłam w szkole w Kobylnicy, ale chciałam
zrobić maturę. W tym celu poszłam na rok do Seminarium
Nauczycielskiego w Jaworowie. To był rok szkolny 1942/43. Wtedy
widziałam Żydów na ulicy opuchniętych z głodu.
Kiedyś widziałam Żydówkę poza gettem
proszącą o jedzenie. Widocznie było jej już wszystko jedno
i głód pokonał strach. Straszne to były czasy. Ludzie
bali się pomagać. Później spotkałam znajomą
Żydówkę z Kobylnicy Ruskiej (nie pamiętam nazwiska)
zamiatającą chodnik, ale przechodził Niemiec i nie
rozmawiałyśmy. Na pewno mnie poznała.
Wtedy, w Jaworowie, miałam
pierwsze kontakty z organizacją, czyli z UPA, choć Łewkę
„Kruka”, znałam już wcześniej, osobiście. Był
półsierotą, nie miał matki. To był zdolny
chłopak, z głową. Został później prawdopodobnie
dowódcą jakiegoś oddziału u „Zalizniaka”. Te kontakty
polegały na tym, że przychodzili do szkoły jacyś ludzie i
organizowali kursy pierwszej pomocy. Wszystko było zakonspirowane,
każdy miał swoje hasło. Początkowo, szczególnie my,
dziewczęta, za dużo o UPA nie wiedziałyśmy i nie
myślałyśmy. Ci, którzy już byli w UPA, mówili,
że musimy przejść kursy sanitarne, bo przecież nie wiadomo,
jak i co będzie dalej. Przecież wojna jeszcze nie skończona, nie
wiadomo jakie czasy przyjdą. Może trzeba będzie walczyć o
swoją niepodległość.
Kursy prowadził lekarz z Jaworowa,
dr Jurij Łypa, który zginął później z
rąk sowieckich we wsi Bunów. Uczył nas, żebyśmy
wiedzieli jak w czasie walk zabandażować ranę, co podać
choremu lub rannemu. To była funkcja dziewcząt, ale byli też
chłopcy. Była też działalność
uświadamiająca. Mówiono, że musimy się organizować,
bo taka jest potrzeba, bo jeśli ktoś robi ludziom krzywdę, to
ktoś musi ich bronić. Że musimy się, po prostu,
wziąć w garść, żeby pomóc ludziom i
młodzieży, żeby była świadoma i wiedziała czego
chce. Żeby nie było tak, jak w 1941, po przyjściu Niemców,
kiedy ludzie się chętnie zapisywali w Jaworowie na wyjazd na roboty
do Niemiec, wszyscy, nawet uczniowie i studenci. Chodziliśmy do
Arbeitsamtu. Pamiętam, jak mówiłyśmy z koleżankami:
„Chodźcie zapiszemy się, pojedziemy, tam zawsze wyższa
kultura, a tu wojna, co będziemy tu siedzieć, pojedziemy tam”.
Dopiero jeden z mądrzejszych, starszych kolegów powiedział: „Co
wy robicie? Uciekajcie, niech was tu nikt nie widzi, wynoście się
stąd”.
Po zdaniu matury nie
wróciłam do Kobylnicy Wołoskiej, lecz zaczęłam
nauczać w Jaworowie. Trwało to tylko jeden rok. 21 października
1944 byłam już nauczycielką w Kobylnicy. Nową granicę
polsko-sowiecką już zamykali, więc szybko wróciłam z
Jaworowa do domu. Wtedy przyszedł do mnie wójt Wielkich Oczu,
Polak, i namówił mnie żebym zaczęła uczyć w
miejscowej szkole, po polsku lub po ukraińsku, jak chcę, jak
uważam. Żył jeszcze pan prof. Kruk i mi doradzał, jak
uczyć. Potem szkołę spalono, chyba UPA, bo już się
zaczęły wywózki na wschód. UPA starała się
bronić ludzi przed wywózkami do Sowietów. Ludzie nie chcieli
zostawiać dorobku całego życia i jechać w nieznane,
może na Sybir. To była prawdziwa gehenna. Wszystkich kolegów z
Gimnazjum wywieziono na Sybir, także Piotra Wuszkę z Kobylnicy
Wołoskiej. Wywożono także z Jaworowa, nie tak byle kogo, tylko
samą inteligencję. Na drugi dzień po wejściu
Sowietów w 1944, jednej nocy, całą inteligencję
ukraińską z Jaworowa wywieźli właśnie na Sybir, z
dziećmi i ze wszystkim. Tych Krwawiczów, moją dyrektorkę
szkoły, oczywiście przedwojennej, razem z rodziną wywieziono do
Kazachstanu.
U nas, w Kobylnicy, co jakiś
czas ktoś był zabierany, dowiadywaliśmy się, że
ktoś musiał wyjechać na Ukrainę. Zamordowano też wraz
z rodziną kierownika chóru, Dymitra Łewkę, krewnego
„Kruka”, choć oni szykowali się już na wyjazd. Zabito też
Marię Wuszko, gdy wracała z Wielkich Oczu, z odwiedzin u jej
męża, który był tam aresztowany. Nie wiem, czy to
milicja, czy wojsko, czy UB, czy jeszcze ktoś inny. Czasami było
słychać jakieś strzały, widocznie były gdzieś jakieś
walki. Gdy była obława wojska, żeby zabrać ludzi na
wywózkę na wschód, to ludzie się chowali do lasu. Kobylnica
Wołoska była rozdrobniona na przysiółki i gdy, na
przykład, w przysiółku Mielniki nad rzeką Szkło
pojawiło się wojsko, to ludzie z innych przysiółków
uciekali. Niektórzy nawet nocowali na drzewach, żeby ich w nocy nie
zaskoczono i zabrano. Nikt nie chciał dobrowolnie jechać na
Ukrainę, chyba że ktoś miał już dość
prześladowań albo nocnych napaści, żeby nie żyć w
ciągłym strachu.
We wrześniu 1946 roku
zostałam nauczycielką w Wielkich Oczach. Kierowniczką
szkoły była siostra zakonna mgr Józefa Grabowska.
Mieszkałam w miejscowym klasztorze. Uczyłam tam prawie dwa lata,
kiedy aresztowało mnie UB.
Gdy mnie aresztowali (9 maja
1947), przyjechali do szkoły bryczką i powiedzieli „…przejedziemy się…”.
Zabrali mnie do Lubaczowa. W areszcie najgorsza była samotność.
Tylko podłoga z cementu. Gdy dali mi kawałek chleba,
położyłam na nim głowę, żeby nie leżeć
na cemencie. Potem dali mi pryczę. Jak mnie aresztowano, to mama Januszka
Bronharda, którego uczyłam, przyniosła mi do więzienia w Lubaczowie
puszkę konserw, której nie zjadłam, lecz
odłożyłam na jeszcze cięższe czasy. Podczas
śledztwa pytano mnie o „Kruka”, tego z UPA. Powiedziałam, że
oczywiście, że znam Kruka, profesora
Kruka, choć dobrze wiedziałam
o kogo pytają. Pytali mnie też, co takiego zrobiłam, że
dzieci chodzą się modlić o moje zwolnienie, bo siostry zakonne
prowadziły dzieci regularnie parami na modlitwę do kościoła
i widocznie modliły się też za mnie.
20 czerwca przewieziono mnie z Lubaczowa
prosto do obozu w Jaworznie. W obozie szyłam w szwalni. Potem na polecenie
jednego z oficerów zaczęłam uczyć naszą
„barakową”, krzykliwą kobietę z Suwałk, w zakresie
szkoły podstawowej. Pamiętam, że jakiś mężczyzna
śpiewał czasami piosenkę, ale zapamiętałam tylko
jedną zwrotkę:
Wszystko można, lecz z
ostrożna,
Aby nie wpaść do
Jaworzna,
Hop-sa-sa, Uha-ha,
Jest to
polka UPA-pa!
Po zwolnieniu z obozu na
początku stycznia 1948, pojechałam do Żabinek (gmina Kruklanki)
na Mazurach, dokąd podczas akcji „Wisła” wysiedlono moją
rodzinę. Zawieziono nas pociągiem na słomie do Giżycka,
gdzie zameldowałam się w Urzędzie Repatriantów. Z Giżycka
przyszłam pieszo do Pozezdrza. Miałam ze sobą tę
konserwę, jeszcze z Lubaczowa, której nie zjadłam nawet w
obozie Jaworznie. Okazało się, że w puszce, którą
miałam ze sobą i w więzieniu w Lubaczowie i w obozie w Jaworznie,
była fasola.