MICHAŁ MAŚLIJ
Wspomnienia byłego
mieszkańca Kobylnicy Wołoskiej (do 1947), pana Michała
Maślija (ur. 1933, zm. 2007),
otrzymałem dzięki
uprzejmości pana Janusza Klimka z
Olsztyna, siostrzeńca autora wspomnień.
Wspomnienia
rodzinne
Moja rodzinna wieś –
Kobylnica Wołoska znajduje się w etnicznych ziemiach Ukrainy
między Sanem a Zbruczem. Historia jej istnienia datuje się od ok. II
połowy XVI wieku, o czym donoszą źródła – legendy. Legendy
są najbardziej trwałymi dokumentami. Wokół Kobylnicy
Wołoskiej usytuowane były wsie takie jak (od wschodu za wskazówkami
zegara): Skolin, Budzyń, Chotyniec, Zaleska Wola, Kobylnica Ruska, Tuchla
i Miękisz. Wieś była roztasowana na 11 przysiółkach. Nasz
przysiółek znajdował się na zachodnim skraju – od strony
Kobylnicy Ruskiej. Przez kilka przysiółków wił się
krętą wstęgą uroczy potok zwany Łozonka. Nazwa
stąd, iż początek jego miał miejsce, gdzie w podmokłym
terenie rosły łozy – jeden z najpopularniejszych gatunków wierzby.
Płynął przez przysiółek Podłozy, Dumy, Romanki,
Koniec, Mielniki i wpadał do rzeki Szkło, a wraz z nią do rzeki
San. Potok był bardzo czysty i wręcz życiodajny dla wsi. Tu
poiło się bydło latem, ludzie robili wielkie prania, nad
potokiem bieliło się płótna, a przy tym obfitował w
różne gatunki ryb, które łowiliśmy wiklinowymi koszami, do
których jesienią kopaliśmy ziemniaki. Obfitowała przeważnie
płotka i inny chwast rybny, ale nie brakowało też szczupaka, szczególnie
wczesną wiosną, gdy szedł na tarło, a na rozlewiskach łąk było dużo
wody.
Nad potokiem – w centralnej
części wsi znajdowała się czytelnia – biblioteka,
szkoła siedmioklasowa, sklep spółdzielczy, oczywiście i cerkiew
pw. Wielkiego Męczennika św. Dymitra. Cerkiew ta, w pięknym wystroju
(na planie krzyża) wschodnio-bizantyjskim, stoi na wzgórzu otoczonym
potokiem. Zbudowana została w 1923 roku i w takim niezmienionym stanie
przetrwała do dzisiaj. Ma też swoją stronę
internetową.
Wieś nasza w ostatnim
okresie przedwojennym liczyła 283 rodziny, tj. około 1200-1300 osób.
Była w rejonie zaboru austriackiego. Powiat Jaworów, województwo Lwów
(obecnie Ukraina). Po wojnie należała do powiatu Lubaczów,
województwo Rzeszów, z czasem województwo przemyskie, a obecnie podkarpackie.
Wieś była biedna. Ziemie piaszczysto-gliniaste, mało urodzajne.
Duże przeludnienie, ciągły głód ziemi i absolutny brak
infrastruktury, jak i przemysłu. Gospodarstwa drobne, kilku-
kilkunastomorgowe (ziemię liczyło się na morgi –
Drugim co do wielkości i
zamożności ziemskiej był proboszcz ks. Podlaszecki. Ten
maszynami nie dysponował, bo ludzie mieli obowiązek odpracowywać
u księdza za różne posługi duszpasterskie. A i poza tym
szły kobiety na zarobek, bo przez dzień ciężkiej pracy przy
żniwach lub wykopkach mogły zarobić na chustkę, za kilka
dni i na kretonik na sukienkę.
Cokolwiek ludzie mogli
przychodować, wyprodukować, a nawet często odmawiając sobie
lub dzieciom, nieśli wszystko do Żyda, bo trzeba było kupić
gajs (nafta), cukier, sól, zapałki, oszczędzać na podatek
gruntowy i oszczędzać trzeba było, by kupić jakiś
zagon ziemi, by córka mogła wyjść za mąż z posagiem.
Chciałbym w tych
wspomnieniach przybliżyć choć trochę obraz i przekrój
egzystencji tamtych dni naszej wsi i w oparciu o życie – egzystencję
naszej rodziny, by przybliżyć dla potomnych tamte czasy już jako
historię. Jednak zdaje sobie sprawę, że by to
osiągnąć, trzeba mieć zdolności i choć zadatki
literackie – pisarskie, ale ja ich nie posiadam. Toteż forma tych opisów
może spotkać się z negatywną oceną. Mimo to
będę kontynuował.
Cokolwiek tu przedstawię,
nie będzie oparte o żadne dokumenty archiwalne, statystyki czy
kroniki, lecz tylko będzie odzwierciedlało w dniu dzisiejszym
moją pamięć od najmłodszych lat.
Rodzina nasza należała
do średniosytuowanych, z posiadaniem ok. 10 mórg ziemi (ogółem).
Żyliśmy ubogo, choć niedostatków nie odczuwaliśmy.
Przednówków – tak często będących objawem ubogich – nie
odczuwaliśmy. Odżywianie było bardzo skromne, ale zdrowe i
naturalne. Rodzina liczyła 10 osób. Ojciec Antoni, mama – Paroskiewia, a
potem w kolejności: Hania, Katarzyna, Maria, Ola, Michał, Zosia, Igor
i Lidia. Bohdan urodził się już po wojnie, w 1946 roku.
Jak na ówczesne czasy,
egzystowaliśmy na średnim poziomie. Byli tacy, którzy mieli
trochę lepiej niż my, ale dużo więcej miało znacznie
gorzej. Czasem – mimo naszej licznej rodziny (dzieci) – wspomagaliśmy
innych w potrzebie.
Wszystko, co mogliśmy
mieć, mieliśmy dzięki niezwykłej pracowitości i
ofiarności rodziców, a także wszechstronnej zaradności ojca.
Ojciec w czasie I wojny
światowej zabrany był do wojska austriackiego (tenże zabór), w
1914 roku jako osiemnastolatek. I tak z frontem przez Czechy, Besarabię,
Jugosławię, Rumunię, Węgry, Austrię dotarł znów
do domu. A jak to na wojnie, cierpiał głód i chłód, jadły
go wszy i był ranny (w nogę), ale przetrwał. Bo jego organizm
był silny, zdrowy i odporny. Odbiciem mego ojca jest mój syn (Grzesiek).
Prawie identyczny wzrost, postura, siła. Tylko ja między nimi
mały, chudy i niedorośnięty.
Ojciec miał ogromne
zdolności manualne. Przewędrował wiele świata i wiele
widział. Dużo tego przeniósł na własny grunt, a
ściślej na pożytek domu i gospodarstwa. Wznosił
zabudowania, robił meble, bednarstwo i wszystko, co potrzebne było w
gospodarstwie, prócz kowalstwa, bo kuźni nie miał. Wiele
narzędzi i sprzętu stolarskiego wykonał sam. Niektóre udało
mi się odnaleźć i przechowuję je w gablocie w piwnicy jako
relikty. Są proste i wciąż sprawne. Liczą sobie prawie 80
lat.
Gospodarstwo nasze (zagroda)
składało się z domu mieszkalnego – dwie izby, kuchnia, sień i dobudowana weranda (ale
już do końca naszej bytności w Kobylnicy nie dokończona –
nie oszklona). Przy domu dobudowana była komora, w której
przechowywało się ziarno i inne materiały sypkie oraz skrzynie z
odzieżą. Szaf wtedy jeszcze nie było. Dom był drewniany, z
dyli sosnowych, kryty dachówką holenderką.
Duża stajnia – ogólnie
zwana, a to: stajnia na trzy konie, obora dla krów (4-5 sztuk), chlew dla
świń, wozownia i stolarnia. Stodoła na dwa sąsieki, z
klepiskiem pośrodku. Budynek stajenny był kryty dachówką,
stodoła słomą – jak wszystkie stodoły.
Na ogół ludzie mieli w
domach mieszkalnych tylko jedną izbę, sień i kuchnię, bez
względu na to, ile osób rodzina liczyła.
W izbach mieszkalnych stały
łóżka z jesionowych desek, pokryte politurą, duży
stół, krzesła. W kuchni był kredens (oszklony) i szafa na
naczynia, wszystko wykonane przez ojca, ręcznie, prostymi
narzędziami. Ileż to trzeba było użyć siły,
czasu, by tak prostymi narzędziami wykonać tak precyzyjnie.
Stolarskie roboty wykonywał ojciec przeważnie zimą, kiedy
już były zakończone roboty polowe i wykonane omłoty. A
młóciło się wtedy tylko cepami. Punktem honoru gospodarza
było, by zakończyć omłoty do Bożego Narodzenia, bo
potem inne roboty czekały na swoja kolejność. Młóciło
się jak najwcześniej, bo słoma była potrzebna na
paszę, no i myszy zboża w stodole nie jadły, a było ich
zawsze pełno. Kiedy szła młócka, a byli w nią
zaangażowani wszyscy, kto mógł bić cepem mocno i wytrwale. Nawet
mnie ojciec zrobił odpowiednie, lżejsze, bym też udzielał
się w tej ciężkiej pracy. W ciężkich robotach
męskich często pomagali nam nasi kuzyni, a szczególnie mój cioteczny
brat Piotr (Baran). Był to człowiek wielkiej dobroci, o dużej
pracowitości i wytrzymałości fizycznej. Czasem też
pomagał brat stryjeczny Jan (Maślij), brat Józka (z Jeziorowskich).
Kiedy były do wykonywania konieczne ciężkie prace męskie,
kobiety – mama i siostry przędły całymi dniami i nocami.
Oderwały się tylko, by obrządzić gospodarstwo, tj.
nakarmić chudobę, świnie, wydoić krowy, same trochę
zjadły i dalej przędły. Na tym upływał karnawał i
część Wielkiego Postu. Tu też był pośpiech, bo
zwyczajem było, by do Wielkiej Nocy wytkać wszystkie rodzaje
płótna, wynieść warsztat tkacki i pobielić chatę.
Płótna naszej mamy były przedniej jakości. Wozili na
sprzedaż nawet do Przemyśla, bo Żydzi lepiej płacili (bez
pośredników). Płótna lniane były równe i cienkie, iż
niektórzy nie dowierzali, że to może być wyrób domowej roboty.
Wszystko sprzedawali, bo zawsze chcieli kupić trochę pola, żeby
było córkom co dać w posagu.
Przez jesień trzeba było zadbać też o opał na
całą zimę. Ojciec brał pomocnika i końmi zwoził
drewno na podwórko. Potem wszystko ręcznie piłowaliśmy,
rąbaliśmy i składaliśmy w sztaple pod dachem, by za
dużo nie namakało.
Sieczkę dla bydła i
koni również rżnęło się ręcznie na sieczkarni o
czterech lub dwu rzezakach. Nikt nie poczytywał tego sobie za złe.
Tak to już było utarte od dziada pradziada i zdawało się,
że tak być musi.
W polu również wszystkie
prace wykonywane były wyłącznie ręcznie. Od siana do
zbierania plonów. Do tego potrzebne było zdrowie, silne ręce i dobry,
poręczny sprzęt. Ileż to trzeba było skosić hektarów,
grabiami zgrabić, zboże sierpem żąć i
powiązać powrósłami, a ziemniaki wykopać motyką. Mimo
tej ogromnej, ciężkiej pracy wymagającej dużego
wysiłku, naród żył spokojnie, szczęśliwie, a
często nawet i wesoło.
W Kobylnicy naszej, mimo tak
zapadłej dziury, życie społeczno-kulturalne było bardzo
rozwinięte. Jak już wspomniałem, była biblioteka-czytelnia,
istniał wspaniały chór liczący ok. 40 osób – chór
czterogłosowy. Śpiewał służbę Bożą w
cerkwi, jak i dawał koncerty przy różnych uroczystościach
zarówno w Kobylnicy, jak i w innych miejscowościach. W chórze tym
śpiewały moje siostry: Hanna (wspaniały alt), Katarzyna i Maria.
Ja wówczas tylko słuchałem ich wykonania, a niektóre pieśni do dziś
pamiętam. Latem organizowane były festyny z popisami artystycznymi,
siły i zręczności. Byli przebierańcy i sztukmistrzowie.
Latem po ciężkiej pracy w polu młodzież zbierała
się przy opłotkach pełnych okwiecenia, wiodła ożywione
rozmowy, śpiewała pięknie ludowe i romantyczne, pełne
tęsknoty pieśni. A jest to ogromny repertuar. Potem wszystko
ucichło koło chaty, tylko słowik nie ucichł.
„I pokłała mały
gitok spaty, sama zasnusia koło nych. Use zatychło, tylky
sołowejko ne zatych”. To o dorosłych. A dzieci?
Dzieci jak na całym
świecie. Mogą być głodne i nie odziane, ale zawsze swawolne
i rozhulane. U nas nie było czasu na pieszczoty i karesy. Było nas
zbyt wiele, by każdemu okazać względy miłości,
pobawić się z nimi czy pójść na spacer. Takie układy
nie miały miejsca. Rodzice i starsze rodzeństwo (dorastające)
musiało udzielnie pracować bądź to w gospodarstwie,
bądź w polu.
Jak już zaznaczyłem –
prace polowe wykonywane były wyłącznie ręcznie, a pola
składające się z małych zagonów porozrzucane były w
kilkunastu miejscach oddalonych od siebie nawet dwa – trzy kilometry.
Wszędzie trzeba było dojść (dobiegnąć) pieszo.
Najczęściej bywało tak, że starsze rodzeństwo, jeszcze
nie pracujące, opiekowało się młodszym. W trakcie roku
szkolnego oprócz nauki były różne obowiązki pracy fizycznej. Po
południu pasło się krowy. A gdy już nie wyganiało
się krów, to były obowiązki w domu. Trzeba było naznosić
drewna do palenia w kuchni, sprzątać, zmyć naczynia, a
także zadbać o porządek na podwórku. Wiatr zawsze rozsiewał
śmieci, słomę i inne odpady. Dopiero później wszyscy przy
jednej lampie naftowej zawieszonej pod sufitem (jak teraz żyrandol), przy
jednym stole odrabialiśmy lekcje. Do czasu I wojny w naszej rodzinie tylko
czworo chodziło do szkoły. I taki układ się
przedłużał, bo jak młodsze dziecko zaczęło
chodzić do szkoły, to starsze już nie chodziło.
W naszej rodzinie tylko
Katarzyna kontynuowała naukę od I klasy do ukończenia seminarium
nauczycielskiego w Jaworowie u sióstr zakonnych bazylianek. Była to
szkoła łącznie z internatem. Czesne tato regulował
należną gotówką i płodami roślinnymi tudzież
tłuszczem i nabiałem. Była to szkoła – jak teraz się
domyślam – elitarna. Chodziły tam dzieci zamożniejszych rodzin,
a między innymi duchownych (popów). Obowiązywało tam
bezwzględne posłuszeństwo siostrom przełożonym, jak i
dyrekcji szkoły. Byłem tam dwa razy. Pojechałem z ojcem, gdy
wiózł należne produkty. Pamiętam, że zaprosiły nas
siostry do ogromnej sali, a była to stołówka, i dały na obiad
kapuśniak. Nie pamiętam, czy był smaczny, ale pamiętam,
że był gorący. Widocznie w domu gorących potraw nie
jadłem.
Więcej szczegółów utrwaliło mi się, gdy
zacząłem chodzić do szkoły. Ale to już okres II wojny
światowej. Zarówno w okresie do II wojny światowej, jak i w czasie
jej trwania, wieś nasza stanowiła jednolity organizm
społeczno-narodowy. Wszyscy chodziliśmy do tej samej szkoły z
ukraińskim językiem nauczania i tylko taki obowiązywał, i
tylko taki był używany. Wszyscy chodziliśmy do jednej cerkwi
grecko-katolickiej obrządku bizantyjsko-ukraińskiego. Takiej, jakie
teraz są tutaj na Warmii i Mazurach i w innych regionach, gdzie
deportowano ludność ukraińską z jej rodzinnych ziem. Tylko
kilka rodzin żydowskich, trudniących się drobnym handlem,
uczęszczało do bożnicy na Wielkich Oczach. Wielkie Oczy
była to (i jest) duża wieś, w której był Urząd Gminy,
dużo sklepów i oczywiście jeden kościół i jedna synagoga.
Było u nas kilka rodzin o polskich korzeniach, ale to się
okazało dopiero, gdy zaczęła się deportacja ludności
ukraińskiej na Wschód, a później na Ziemie Odzyskane. O tym za
chwilę.
Nawiążę jeszcze
do naszej egzystencji. Tato nigdy nie miał czasu. Właśnie zastawiam
się do dzisiaj, skąd on brał tyle czasu i skąd brał
tyle energii i siły, by móc zrealizować tyle rzeczy. Bo oprócz prac
polowych i w zagrodzie, zawsze wykonywał jakieś roboty stolarskie lub
inne podobne. Jak wspomniałem, zaopatrzenie w opał, ręczna
piłą popiłować, porąbać, poukładać.
Potem młocka, tkanie płótna. Poza tym wiele rzeczy potrzebnych w
gospodarstwie, w tym różny sprzęt do prac polowych wykonywał
swemu bratu Janowi. Stryj Jan bardzo szanował mego tatę, zaś
tato wręcz opiekował się nim. Wiedział, że Jan nic nie
potrafi wykonać, niczego sobie nie zrobi, toteż ojciec
poczytywał sobie za święty obowiązek , by Janowi
zrobić wszystko, co mu było potrzebne.
Pomocnym filarem w pracach
domowych i polowych była moja najstarsza siostra, kochana Ania. My,
młodsze od niej rodzeństwo o kilka, kilkanaście lat, nie
umieliśmy tego docenić. Ona poczuwała się w obowiązku
dbać o dom, o wygląd obejścia, dbała o nasz wygląd i
obszywała nas. W każdej pracy asystowały jej Maria i Ola. Ale
też nie dużo, bo one również, po ukończeniu podstawowej
szkoły poszły do szkoły średniej – Szkoła Handlowa w
Jaworowie.
Najbliższym miasteczkiem,
gdzie można było wszystko kupić i wszystko sprzedać,
był Krakowiec (nie mylić z Krakowem). Tutaj handel był opanowany
przez społeczność żydowską. Dużo było
bezpośrednich konsumentów (kupujących od rolników), a dużo
też pośredników, którzy starali się kupić jak najtaniej, by
w dalszym ogniwie handlowym sprzedać jak najdrożej. To jest cała
domena handlu i taka kupiecka zasada istnieje do dziś.
Chłop na wsi nie miał
żony – miał babę. Nikt nie pytał, jaką masz
żonę, czy gdzie twoja żona, lecz jaka i gdzie twoja baba.
W Krakowcu targi odbywały
się każdego czwartku. I kto tylko mógł coś sprzedać,
lub chciał coś kupić, jechał na targ do Krakowca. I ja tam
jeździłem. Pamiętam tylko dużo Żydów i przekrzykiwanie
się targujących. Wygląd
Żydów był charakterystyczny. Wszyscy ubrani byli w czarne
chałaty, na głowie obowiązkowo mycka lub czapka (w
zależności od pogody i pory roku). Zamożniejsi nosili długie
czarne płaszcze, a nakrycie głowy stanowiły meloniki. Taki
melonik – o bardzo twardym rondzie – był również w razie potrzeby
narzędziem walki czy obrony. Krążyła anegdota, jak to
Żyd walczył z gojem (goj to każdy, kto nie był
mojżeszowego wyznania).
Spotyka Boruch Icka i powiada:
Och! Jak ja biję goja, och, wszyscy się dziwić!
- No jak to był? – pyta
Icek.
- A no tak: ja goja
obrazić, bo on cham i chce drogo za kurę. Tedy ono wziąć
łamagę (orczyk) i mnie po plecach, ale tylko kiedy-niekiedy, a ja jemu
kapeluszem po nosie mich-mach, mich-mach, mich…
Innym razem jechałem z
ojcem na targ i po drodze wzięliśmy na furmankę Żyda, który
również szedł na targ niosąc na plecach dość
pokaźny ciężar. Widzę, jak ze zmęczenia czerwone oczy
wyłażą mu z orbit, a po drodze pot mu spływa, więc mu
ojciec pozwolił siąść na wóz. Żyd oczywiście
usiadł, ale ciężaru z pleców nie zdejmuje.
- Zdejm ten ciężar z
pleców – mówi ojciec.
A Żyd na to: och, dobry
gospodarzu, dobrze, że ja jadę, a ciężar potrzymam na
plecach, może koniom będzie lżej.
Takie targi to była strata
czasu, gdyż chłop w to angażował parę koni, babę
i pół dnia czasu, a sprzedał: kapę, jak dwie kury (stare), za to
kupił litr gajsu, baba kupiła chustkę no i oczywiście
dzieciom trochę cukierków, tudzież smaczną chałkę.
Była to też okazja spotkać wielu znajomych, krewnych i dalszych
sąsiadów, zdobyć różne informacje i plotki, przy okazji
wypić w szynku kieliszek gorzały i pod wieczór
ściągnąć do domu. To były utarte zwyczaje i dopiero po
wojnie, a raczej już w czasie jej na nastania wszystko się
zmieniło. Nie było komu handlować, nie było czym. Wiadomo,
wojna, i każde słowo zbędne.
Następują lata
czterdzieste. Zacząłem chodzić do szkoły. Trzeba było
już wejść w środowisko trochę szersze niż dom
rodzinny. Kontakt z dużą ilością dzieci, nauczyciele no i
ksiądz, który uczył w szkole religii.
W naszym środowisku
ksiądz nazywany był „jegomościem”, a jego żona –
jejmość. Ksiądz był zawsze największym autorytetem we
wsi. Był to pasterz, którego stado owiec było mu posłuszne.
Przyznać trzeba, że przyczyniał się w dużej mierze do
rozwoju i poznania życia kulturalno-społecznego i oświatowego
naszego środowiska. Tak się składało, że ziemie
księżowskie były usytuowane między naszym
przysiółkiem, a sąsiednim tj. między Dumami a Podłozami.
Często – w okresie letnim – jegomość chodził obejrzeć
pola. Chodził tylko na piechotę. Więc gdy szedł, a
ktoś go zauważył z daleka, to dał innym znać i
wszystkie dzieci biegły jegomościa całować w rękę
jako znak szacunku i posłuszeństwa. Wiele razy to czyniłem i
pamiętam, że jego dłoń była biała, pulchna i
mało jej wystawało z szerokiego mankietu rękawa. Ta
dłoń była zupełnie inna niż mego ojca.
Jak pamięć sięga,
chodziliśmy wszyscy boso od wczesnej wiosny do późnej jesieni.
Chodziło się boso wszędzie i zawsze: po polu, rżyskach, po
błocie zaschniętej grudzie. Nawet panny, idąc do cerkwi,
niosły pantofelki w ręku i dopiero na progu świątyni
nakładały na nogi. Może było to i zasadne, bo jak
można było iść w pantofelkach po piachu, w którym stopy grzęzły
po kostki. Toteż utrwaliło się powiedzenie, że „nosiła
pantofle przez 15 lat – ale pod pachą!!!”.
Mężczyźni –
gospodarze chodzili w butach z wysokimi cholewami. Buty były wykonywane
przez wiejskich szewców. Były one w całości szyte ręcznie,
dratwą przędzoną z włókna konopnego, obficie
smołowaną. Pewnego razu odebrał chłop buty od szewca (z
Krakowca) i nie nałożył na nogi. Miał zamiar to
uczynić dopiero w domu. Ale wszedł z tymi butami do innego sklepu i
oglądając interesujący go towar, postawił buty obok siebie
– na podłodze. W międzyczasie wszedł do tego sklepu Cygan,
zobaczył ładne buty i sprytnie, by chłop nie zauważył,
lekkim ruchem powiesił sobie buty przez ramię i udaje, że
też coś kupuje. Tymczasem chłop zorientował się,
że jego butów nie ma. Narobił wielkiego krzyku i lamentu (bo i
było o co), a Cygan mówi do niego: ty durny chłopie, kto nowe buty
zostawia bez opieki. Trzeba było przewiesić sobie przez ramię
tak jak ja, to by nie skradli. Przyznał chłop rację mądremu
Cyganowi.
A jak chodziliśmy ubrani? I
w co? A no dziewczyny – jak zawsze i wszędzie – w sukieneczki, bluzeczki,
spódniczki itd. Zaś chłopcy – oczywiście w spodniach, ale tylko
z lnianego płótna, tkanego własnymi rodziców rękami na
własnych krosnach. Bielizny, kurtek nikt nie miał. Czasem rodzice
kupili jakiś sweterek, co było już luksusem. W chłodniejsze
dni, a nawet zimą nakładało się dwie pary spodni lnianych i
dwie bluzy. Koszule też były lniane. Było to na pewno
ekologiczne, ale jakżeż mało chroniło przed zimnem.
Chłopcy zawsze chodzili zasmarkani, a nosy wycierali rękawami, które
w obrębie mankietów aż błyszczały od warstwy brudu.
Pamiętam, że w wieku dziewięciu czy dziesięciu lat
dostałem płaszczyk (zimowy), był trochę za duży, ale
chodziłem w nim chyba trzy sezony,
aż był zupełnie za mały. Na nic więcej nie było
nas stać.
Obowiązkiem każdego
chłopaka było mieć czapkę – kaszkiet. W czapce
chodziło się zawsze i wszędzie. Latem i zimą. Bez czapki
chłopak nie ruszał się z domu. Kiedy podrośliśmy,
oprócz uczęszczania do szkoły trzeba było paść krowy.
W czasie roku szkolnego krowy paśliśmy tylko po południu.
Zaś latem do południa i po południu. Każdy chciał, by
jego krowy wyszły pierwsze na ranną rosę. Nie zawsze się to
udawało.
W domu rodzinnym było
skrupulatne przestrzeganie życia religijnego. Rodzice byli
głębokiej wiary i nam dzieciom to wpajali. I tego od nas wymagali.
Każdą niedzielę i święto poświęcaliśmy
Bogu, uczestnicząc w służbach Bożych, a po południu
udział w nieszporach – zwanych u nas Weczirnia.
Było nie do
pomyślenia, by zacząć dzień od modlitwy i pójść
spać nie odmawiając pacierza. Zawsze pokładaliśmy
ufność w Bogu i Jego miłosierdziu. Matkę Boską
prosiliśmy o opiekę nad nami.
W domu naszym (jak też i w
innych domach) był ikonostas składający się z kilku ikon
zawieszonych na głównej ścianie izby, górną krawędzią
lekko odchylonych od ściany, jakby pochylały się nad nami. Nasz
ikonostas składał się z
ikony Świętej Rodziny, św. Antoniego Padewskiego
(oryginał, olej) oraz reprodukcji Matki Boskiej, Serca Jezusowego i
św. Mikołaja Cudotwórcy. W domu wszyscy odmawiali stosowne modlitwy.
Dzieci, które już wykonywały jakieś obowiązki,
zaczynały swoje czynności od umycia się, zmówienia modlitwy –
klęcząc przed ikonami – i dopiero można było
zjeść śniadanie.
Z wielkim ubolewaniem
patrzę, jak teraz dziecko w mieście, nie mając innych
obowiązków oprócz pójścia do szkoły, siada do śniadania nie
myjąc się i bez modlitwy. Widocznie to jest nowoczesne i
postępowe wychowanie. Śmiem twierdzić, że i bardzo zgubne
dla duszy i niekorzystne dla ciała.
Patrząc z perspektywy czasu
na tamte warunki życiowe, na trud, pracowitość i
ofiarność moich rodziców, doceniam to bardzo głęboko i
darzę ich do dzisiaj wielkim szacunkiem i miłością.
Może jeszcze za ich życia na ziemi nie umiałem im tego wyrazić,
wykazać ładnie ubranymi słowami, bo nikt nas nie uczył
dobrych manier, subtelności, gdyż byli oni ludźmi prostymi, ale
rzetelnymi, pracowitymi i uczciwymi, dobrotliwymi i prawymi. Jak mogłem,
zawsze odwdzięczałem się im pracą, pomocą
fizyczną itp. Rodzice nigdy nie musieli mnie do roboty ponaglać. Ale
odwrotnie, zawsze upominał mnie ojciec (bo z nim najczęściej
pracowałem w polu i w zagrodzie), bym trochę wyhamował, nie
pędził, nie szarżował. A ja chciałem zawsze
zrobić jak najwięcej, by ulżyć ich spracowanym dłoniom
i dać odpocząć umęczonym nogom. Kiedy byłem już
usamodzielniony, przyjeżdżałem do domu, by ich odwiedzić i
w czymkolwiek pomóc. Zawsze na powitanie całowałem z pokorą obie
dłonie matki i ojca. Wiedziałem, co dla mnie znaczą. Rodzice to
wyczuwali. Nieraz tato mówił: Michał, jesteś dla mnie tak dobry,
że gdybym mógł, to nosiłbym cię w zanadrzu. Na pewno nie
zasłużyłem aż na tyle! Ale jeśli ktoś chce
powiedzieć (albo już powiedział), że między mną a
ojcem źle się okładało, lub źle ojca traktowałem,
to jest to delikatnie mówiąc podłe i chce ta osoba lub ma na celu
postawić mnie wobec innych w bardzo negatywnym świetle. Nikt tak nie
znał ojca, jak ja.
Pewnie trochę
wyprzedziłem sytuację chronologiczną. Już jestem prawie w
teraźniejszości, a jeszcze lata czterdzieste nie opisane.
W 1940 roku zacząłem chodzić do
szkoły, a dwa lata później poszła do szkoły nasza
młodsza siostra (1935 r.) Zosia. Maria wstąpiła już do
szkoły średniej w Jaworowie, Ola zaś kończyła
podstawówkę. Zaczęły się dramaty wojenne. Zmieniały
się okupacje. Tak się przesuwały fronty raz na zachód, raz na
wschód. W 1944 roku znów na zachód i wtedy została spalona nasza
szkoła i już do końca naszego życia w Kobylnicy nauki i
szkoły nie było. Występowało sukcesywne zubożenie
ludności przez nakładanie kontyngentów na rzecz wojska, a
przesuwające się fronty oprócz kontyngentów zabierały dobytek
ludzki na potrzeby wojska. Doszło do tego, że każdy gospodarz
mógł mieć tylko jedną krowę. Nam w dwóch turach zabrano
trzy konie. Za każdym razem utraty koni, kupował ojciec (jakimś
cudem) następnego. Zaistniała ogólna bieda. Nie było w czym
chodzić, brakowało też żywności. A już absolutny
był brak mięsa i tłuszczów. Podstawowymi produktami
żywnościowymi były ziemniaki, kapusta, buraki, różne
gatunki fasoli, no i kasze: gryczana, jaglana i jęczmienna. Kasze robione
były sposobem domowym, trudnym, ale niezawodnym. Robiło się to
nawet ukradkiem, by ktoś nie doniósł, iż w tym domu są
zapasy. Wszyscy musieli sobie radzić życiowo, jak kto mógł i
potrafił. Chłopcy tacy jak ja, dwunasto-czternastoletni robili guziki
(z blachy aluminiowej), spinki do włosów (dla dziewczyn) i oczywiście
noże: stołowe (a raczej kuchenne), scyzoryki i koziki. Noże
robiliśmy z hełmów żołnierskich. To była dobra stal, a
wyostrzony nóż był ostry i golił jak brzytwa.
Większość czasu spędzaliśmy na pasieniu koni. Kto
umiał – bo ja tak. Lubiłem konie. Pasłem je i robiłem nimi
w polu. One mnie słuchały i rozumiały. To bardzo mądre
zwierzę i pomocne człowiekowi, lecz nie zawsze traktowane z
należnym mu szacunkiem. W porównaniu z moimi rówieśnikami byłem
mały i szczupły. Musiałem mieć sposób, by wleźć
na grzbiet konia. W równym terenie były dwa sposoby: wdrapywałem
się po przedniej nodze konia, chwytając się grzywy. Tego konie
nie lubiły. Drugi sposób to prowokowałem, by koń schylił
głowę aż do ziemi. Wtedy zakładałem nogę na
szyję konia, on podnosił głowę, a ja wślizgiwałem
się na grzbiet. Gdy już
siedziałem na grzbiecie, to byłem „królem”. Na koniach
jeździłem na oklep (jak widzimy teraz Indian w westernach), bez
żadnych wędzideł lub uzdy. Trzymałem się
ściskając konia nogami, co i tak nie dawało żadnego
bezpieczeństwa w czasie cwałowania lub galopowania przez bruzdy i
rowy. Taka jazda to była radość!!!
Pastwiska dla koni były z
dala od wsi. Gdzie pasły się konie, tam krowy już nie miały
co robić, bo konie starannie wyskubują trawę. Konie
chodziły luzem, a naszym obowiązkiem było pilnowanie, by nie
oddalały się i wchodziły w cudze zboża. Oprócz
chłopców w moim wieku, byli z nami dorośli mężczyźni.
Oni nauczyli nas palić papierosy, grać w karty itp. My bardzo
chcieliśmy im dorównać, pokazać, że jesteśmy sprawni i
obeznani w pracach polowych itd. Wszystko wprowadzało nas w dorosłe
życie, lecz palenie papierosów miało na pewno zgubne skutki.
Papierosy – to były skręty wysuszonej samosiejki (machorki), drobno
pokrojonej, zawiniętej w kawałek gazety. Wskutek tego palenia
doznałem silnego zatrucia nikotynowego. W 1945 roku byłem tak
już wycieńczony, że nie mogłem chodzić. Organizm mój
odrzucał wszelkie pokarmy. Jeździli ze mną do znachorów, ale to
nic nie pomagało. Mama zdawała sobie sprawę, że to już
koniec ze mną i nie ukrywała tego. A jednak udało się.
Wiem, że to mogła sprawić żarliwa i nieustanna modlitwa do
Matki Boskiej. Był już koniec wojny. Powieźli mnie do Lubaczowa.
Miałem wówczas 13 lat. Gdy wchodziliśmy do lekarza, to siostra moja
Katarzyna wzięła mnie na ręce i niosła jak małe
dziecko. Lekarz stwierdził właśnie zatrucie organizmu i znaczne
podwieszenie żołądka wskutek wykonywania nadmiernie
ciężkich prac jak na moje predyspozycje fizyczne. Zalecił
odpowiednią kurację i tryb życia. Udało się,
pomogło, bo żyję!
Po ostatnich zabranych nam
koniach przez wojsko (szło na zachód) kupił tato młodego,
półrocznego źrebaka. Był to ogier czarnej maści, z
gwiazdką na czole. Wspaniały konik. Kupił go ojciec, bo to
był potomek klaczy, którą przed laty sprzedał innemu
gospodarzowi. Pozyskał więc ojciec konia „swego chowu”. Bardzo go
lubiłem, a że miałem dużo czasu, przebywałem razem z
nim w stajni. Tam go karmiłem, czesałem i dużo z nim
rozmawiałem, a on mnie – zdawało mi się – słucha i rozumie.
Co dzień, a nawet kilka razy dziennie przynosiłem mu w czapce
różne końskie rarytasy. Po dwu latach na powiatowym przeglądzie
młodych koni uznany został komisyjnie jako reproduktor, czyli ogier
rozpłodowy. Niedługo cieszyliśmy się naszym pupilem. W
lutym 1947 roku ogiera nam skradziono. To był dla nas straszny cios. W
domu żal, smutek, prawie żałoba. Tej zimy na przełomie
1946/47 w naszej Kobylnicy skradziono ok. 130 koni. To był syndrom
zapowiadającego się dramatu. Wiadomo, że komu skradziono konie,
ten będzie wywieziony. I tak też się stało. Ze względu
na sentyment do tego konia zamówiłem artystyczne wyhaftowanie jego
sylwetki, co jest oprawione w ramkach, pod szkłem i wisi w pokoju na
honorowym miejscu.
Szkoły nie było i nie
było uczenia się. W tych biednych, prymitywnych warunkach trzeba
było sobie radzić w różny sposób w zależności od
pomysłu i zdolności manualnych. Ojciec miał stolarnię i
narzędzia – wszystko do ręcznej roboty. Trochę i ja
korzystałem z tego. Umiałem już zrobić drewniane spody
(podeszwy), do których przyklejało się wierzchy z kawałków
starej dętki samochodowej (pozostałość po froncie) i w tym
się chodziło jesienią i zimą. W tym zakresie mogłem
pomóc i kolegom, bo też tego potrzebowali. Wieczorem, kiedy paliła
się tylko jedna lampa naftowa (bo nafty też brakowało, ba, nawet
soli nie było), graliśmy w karty (wykonane z kartonu), w szachy;
dziewczyny zaś działy różne rzeczy, które stanowiły namiastkę
ubioru. Działy przeważnie z lnianych nici, bo włóczki nie
było. Wiadomo – wojna i każde słowo zbędne. Wieczorem
też młodsza dziatwa, do której i ja się zaliczałem,
siadała do obierania ziemniaków. A że rodzina liczna, to tych
ziemniaków obierało się 6-
Dlaczego tak dużo
gotowało się ziemniaków? Powodów-potrzeb kilka. Robienie kanapek czy
w ogóle posiadanie czegoś do chleba dla tak licznej rodziny
wykraczało poza ludzkie możliwości. Ziemniaki – jak i dotychczas
– były produktem popularnym, o szerokim zastosowaniu kulinarnym. Poza tym
śniadanie jadało się jak najwcześniej, by można
było udać się niezwłocznie do zajęć. Również
i to było powodem, że śniadanie traktowano jako obiad, tak to
nazywano. Nie mówiło się, że ktoś jadł rano
śniadanie, lecz obiad. Toteż ten obiad spożywany rano
musiał być syty i obfity. A to można było zrobić tylko
z ziemniaków, gęstej zacierki na mleku (o ile było) lub różnych
kasz. Wszyscy siadali dookoła stołu i sięgali
łyżką do ziemniaków, które jadało się z jakimś
mlekiem, sosem czy barszczem.
To tyle o sprawach prozaicznych,
ale istotnych i nie zawsze zrozumiałych dla współczesnych.
Myślę, że
konieczne jest dążenie do poznania przeszłości, by
zrozumieć teraźniejszość i w odpowiedni sposób patrzeć
w najbliższą przyszłość. Kto nie poznał trudów i
niebezpieczeństwa życia, nie zaznał głodu, zimna, strachu i
cierpienia, nie zrozumie drugiego człowieka z jego problemami. Nie
będzie dążył do uszlachetnienia swojej osobowości i
doskonalenia samego siebie jako człowieka, istoty inteligentnej i
mądrej, z jego dobrocią przejawiająca się w tolerancji i
poszanowaniu drugiego człowieka. To wszystko jest niezbędne do
normalniejszej egzystencji środowiska – społeczeństwa.
Dalsze wspomnienia obejmują
już lata deportacji i wywózki. W trakcie przesuwania się frontów
wojny przez nasze tereny zabierany był nie tylko dobytek ludzi, ale i sami
ludzie – młodzi zabierani byli na front i ślad po nich
zaginął bez wieści do dzisiaj. Wielu młodych
mężczyzn z Kobylnicy zabrała Czerwona Armia. Z naszej rodziny
zabrali trzech. Dwóch z nich pozostawiło żony i dzieci, jeden
był jeszcze młody – 20 lat. Byli to: cioteczny brat Zachary Boczulski
i Kyryło Boczulski oraz brat stryjeczny Jan Maślij. Żaden z nich
nie powrócił z frontu i rodziny ich
do ostatnich lat szukały wieści o nich, żeby chociaż
grób znaleźć czy wspólną mogiłę, ale bez skutku. Dwie
pierwsze wspomniane rodziny – Boczulskich – wywiezione były na
Ukrainę. Trzecia – razem z nami tutaj na Mazury. Mieszkali we wsi
Jeziorowskie.
Bezpośrednio po
przesunięciu się linii frontu na zachód, tworzona została
władza (ludowa). I wytyczano granicę wschodnią Polski. Koło
nas granica (co istnieje do dzisiaj) przebiegała od Medyki do Korczowych.
Nikt nie wierzył, że to naprawdę trwała granica. Ludzie
myśleli (głośno), że to niemożliwe, by Krakowiec
(miasto targów wiejskich), Jaworów (powiat) czy Lwów miały być dla
nas niedostępne. A jednak
stało się. Wtedy zaczęły się deportacje.
Najpierw na wschód. W tym celu działała silna agitacja, propaganda
zachęcająca do wyjazdu, różne zapewnienia i obiecanki. Wiele
rodzin uwierzyło w to wszystko i wyjeżdżały, by
uniknąć szykan, prześladowań i aresztowań przez wojsko
polskie (KBW). Jednak wielu z tych, co wyjechali, nie wiadomo za co zostali
wysłani na Sybir lub do innych łagrów – na wiele lat.
Taki stan rzeczy już nie
wymaga komentarzy, to już tylko gehenna. Władza komunistyczna nikomu
nie dowierzała, a Moskwa nie wierzy łzom.
Jednak ci, co nie wyjechali na
wschód, byli skazani na deportację na zachód i Ziemie Północne. Nasza
rodzina też już była w drodze na wschód. Zabraliśmy
dobytek, ile zmieściło się na jeden wóz konny. Do tego jeszcze
dwoje małych dzieci – Igor (6 lat) i Lidka (4 lata). Na granicy
czekaliśmy do ciemnej nocy. Potem pod osłoną ciemności
wracaliśmy do domu. Pamiętam, że mama bardzo obawiała
się wyjazdu, bo tam kraj bez religii, bez kościoła i cerkwi.
Mówiła mama: I jakżeż żyć bez Boga!
Od tego momentu ludzie żyli
w stałej niepewności każdego dnia, wzmagała się
nerwowość i napięcie wśród mieszkańców, strach i
obawa. Nastała wiosna 1947 roku. Wiedzieliśmy, że deportacje
są dokonywane. Działo się to w Bieszczadach i na
Lubelszczyźnie. W międzyczasie w domu konsternacja i rozpacz. SB
zaaresztowała Katarzynę i deportowano ją do obozu
koncentracyjnego w Jaworznie. Tam siedziało tysiąc
więźniów, szczególnie politycznych i współpracujących z
wrogami władzy ludowej, takich jak AK i UPA. Kasię zaaresztowano
wczesną wiosną. Siedziała prawie do ostatnich dni 47 roku. Nie
było dnia, abyśmy się nie modlili o jej powrót. Powróciła
na Boże Narodzenie.
Akcja wysiedleńcza
zbliżała się do nas bardzo szybko. Już w pierwszych dniach
czerwca Wojsko Polskie wkraczało do wiosek, dając dwie godziny czasu
na całkowite spakowanie się i załadowanie na furmankę. Kto
miał swoje konie i wóz, brał co mógł i chciał. Nam konia
ukradziono, więc dostaliśmy furmankę podstawioną.
Tutaj rozegrał się
dramat, który swym skutkiem zaciążył na nas na zawsze. Mamy
tylko jedną furmankę. Rodzina duża – 10 osób. Dobytek rzeczowy
też wielki. Nie wiadomo co brać, co ważniejsze: pościel,
ubranie, narzędzia czy naczynia kuchenne. Wszystko może być
potrzebne (o ile będziemy żyć), ale wszystkiego na jeden wóz
zmieścić nie można. Tym bardziej, że jest troje małych
dzieci. Igor, Lidka i urodzony w 1946 roku Bohdan. Też potrzebują
miejsca na wozie. Wojsko zachowywało się bardzo brutalnie i
bezwzględnie. Popychali, bili, kopali, popędzali jak mogli
najbrutalniej. Trzeba było znosić wszystko w milczeniu, albo z
płaczem.
Nikt nie wiedział, gdzie
nas powiozą i co z nami zrobią. Może wiozą nas na
zatracenie albo do jakichś obozów. Ogromna rozpacz. Tak nagle, bez
spełnienia warunków organizacyjnych, transportowych i bytowych, jakie
przysługują ludziom przesiedlanym, repatriantom itp. Nie
mieliśmy żadnych praw ani warunków. Nastąpił jeszcze jeden
dramat. Rodzina postanowiła, by ktoś z nas (dzieci) pozostał na
miejscu. Ja chętnie na to przystałem. Miałem już 14 lat,
choć wyglądałem najwyżej na dwunastolatka.
Postanowili, żeby jednak
nie ja, a Zosia została w Kobylnicy. Może uda nam się
powrócić, to dopilnuje, by nam zagrody nie zabrali. Zosią postanowił
zaopiekować się nasz dobry znajomy, średniozamożny
gospodarz ze wsi Skolin w pobliżu Wielkich Ócz. Okazało się,
że to była fatalna pomyłka życiowa. Gospodarz ten
traktował ją jak niewolnicę, była zaniedbana i
ciężko pracowała. Widział to nasz kuzyn Piotr Baran. Po
konsultacji z rodziną przywiózł ją na Mazury w 1949 roku. W
lipcu 31 dnia miesiąca Zosia nasza umarła, gdyż miała
już zaawansowaną gruźlicę, czego nie dało się w
tych powojennych dniach wyleczyć. Jest pochowana na cmentarzu w Kruklankach.
Wracamy do wywózki. Po
załadowaniu furmanki i uformowaniu konwoju z pozostałych rodzin
ruszyliśmy w kierunku Radymna na stacje kolejową. Tam był punkt
zborny wywożonych z pobliskich wsi jak Truchla, Miękisz, Żurawica
i inne. Po kilku dniach (może po dwu – trzech) formowano transport
kolejowy na stacji w Przeworsku. Ładowali po kilka rodzin do wagonu
towarowego (krytego), gdzie jedyną wygoda do siedzenia i spania było
trochę siana i słomy. Bydło – jakie kto miał – jechało
w odrębnym wagonie bydlęcym. My mieliśmy tylko jedną
krowę. Inny inwentarz, jaki posiadaliśmy w dniu wyjazdu, rozebrali
sąsiedzi. Miałem około 30 królików. Poza tym był jakiś
drób, prosiaki, dużo sprzętu i narzędzi do prac polowych, to
wszystko sąsiedzi i krewni, którzy nie podlegali deportacji, pozabierali
do swoich domów. Pamiętam, jak duży zostawiliśmy sad
liczący kilkanaście jabłoni, kilka grusz tudzież śliwy
i wiśnie. Wzdłuż ogrodzenia rosły potężne
jesiony, kilka nieco młodszych dębów. Gdy odwiedziłem te strony
latem 1958 roku, nie było już śladu po tych drzewach.
Gospodarstwo nasze zajął sąsiad, bo on miał tylko
jednoizbową chałupę i małą stodółkę.
Więc zamieszkać w naszym domu to była dla niego frajda.
W Przeworsku, gdy już
skompletowano skład towarowy, ruszyliśmy w drogę. Nadal nikt nie
wiedział, co się z nami stanie. Jechaliśmy w nieznane. Po
tygodniu dotarliśmy do Giżycka – wówczas Łuczany (i to jest
najwłaściwsza nazwa, wywodząca się od starego grodu Lec).
Część naszego składu odłączono na inne stacje
kolejowe. Wyładowano nas nad brzegiem jeziora Niegocin w miejscu, gdzie
znajduje się molo węglowe. Była to niedziela. Piękny
pogodny poranek. Pod wieczór przyjechały po nas furmanki i wiozły do
miejsc przeznaczenia, czyli zamieszkania. Domy i pomieszczenia, jakie nam
przeznaczono, były zagruzowane, bez okien, niektóre i bez drzwi.
Dostaliśmy część czworaku w Żabince (gdzie
rodzeństwo i młodsze pokolenie mieszka do dzisiaj). Nie było
stodoły ani stajni. Do tego czworaku przynależały chlewiki (tj.
jeden budynek wzniesiony z kamieni polnych, o spoiwie glinianej, podzielony na
cztery chlewiki). Każde takie pomieszczenie mogło pomieścić
najwyżej dwie krowy. Ale to nie stanowiło jeszcze problemu, bo nadal
nikt nie wiedział, czy to już ostateczna meta, czy tylko
przejściowe, tymczasowe zatrzymanie i powiozą nas dalej. Jednak
zostaliśmy. Wtedy jedynym naszym utrzymaniem była pomoc z UNRRA, tj.
Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy. W ramach tej
pomocy dostawaliśmy mąkę kukurydzianą i mleko w proszku
oraz margarynę. To musiało nam wystarczyć. I tutaj znów
zaczęło się życie od ubóstwa. Jeśli już
mieliśmy jakoś wegetować, to trzeba było zadbać o
posiadanie najbardziej koniecznych narzędzi i sprzętu do produkcji
rolnej. Kupić nie można było, bo nie mieliśmy zupełnie
pieniędzy, żeby zrobić, trzeba było mieć jakiś
warsztat lub kuźnię. Konia nie ma, wozu też. Trzeba było
wszystko zaczynać od zera. Ileż trzeba było
wytrwałości, uporu i stanowczego zaparcia, by coś
osiągnąć. Ale dzięki zaradności ojca i jego
zdolnościom manualnym pojawiał się w domu potrzebny sprzęt
i konieczne narzędzia. Po usilnych staraniach i składaniu w
różnych instytucjach stosownych podań kupiliśmy (z UNRRA) konia.
Była to klacz maści karej, bardzo spokojna i musiała
ciężko pracować. Dosłownie wykonywać ciężką
orkę na ugorze.
Z czasem wykonaliśmy
niewielką stodółkę. Za kilka lat trzeba było ją
rozebrać i postawić nieco większą. A w latach
siedemdziesiątych postawiono tę, która stoi do dzisiaj.
W 1948 r.
pomyśleliśmy, że trzeba by się było uczyć.
Była duża przerwa w nauce – byliśmy przerośnięci.
Do Żabinki wróciła z
Jaworzna Katarzyna. Kurator Oświaty przyznał jej prawo do
samodzielnego prowadzenia szkoły podstawowej czteroklasowej, z jedną
izbą lekcyjną. Jej praca i mieszkanie na miejscu poprawiło znacznie
nasza sytuację materialną. Finansowała jak mogła domowe
potrzeby. A było ich wiele, rodzina dziesięcioosobowa, zarobić
nie było gdzie. Zaczęliśmy pracować w PGR-ach, ale tam
płacili ekwiwalentem zbożowym i to bardzo mało.
Z początku 1948 roku
zaczęła się nauka w Żabince. Z naszego domu tylko ja
byłem w wieku szkolnym i Igor. Zacząłem od czwartej klasy.
Miałem wiele trudności. Musiałem się uczyć języka
polskiego, jego gramatyki, ortografii i wszelkich innych tajników. Trzeba
było uczyć się rozmawiać po polsku. Dotychczas takiej
możliwości ani potrzeby nie było.
Trudne to były czasy.
Pomocy też nie było znikąd. Ale do 1950 roku
ukończyłem 7 klas (w jednym roku robiłem dwie klasy. Jak mi
się to udało, sam nie wiem). Powyżej czwartej klasy trzeba
było chodzić do Kruklanki – co dzień
Z chwilą gdy Kasia
objęła szkołę, zaczęła rozwijać życie
kulturalno-oświatowe i rozrywkowe. Wzorem tych prac były tradycje
wywiezione z Kobylnicy. Kasia potrafiła uaktywnić młodzież
i starszych do udziału w tej działalności. Był chórek
ludowy, kółko teatralne, organizowaliśmy potańcówki i wieś
się zespalała, integrowała. Jak na tak różną
społeczność, z jakiej składała się wieś,
życie układało się dość harmonijnie. Kasia szybko
zdobyła sobie wielki autorytet i poważanie. Wszyscy ją
słuchali, a wielu i porady, i rady u niej szukało.
Zorganizowany przez nią
zespolik taneczno-chóralny, którego była kierownikiem pod każdym
względem, brał udział w różnych eliminacjach w tej
dziedzinie – na szczeblu powiatowym, a nawet wojewódzkim. Po jednym z takich konkursów
otrzymaliśmy w nagrodę adapter (na kartkę) i dużo płyt
gramofonowych. Przybytkiem tej działalności była tylko
szkoła, a ściślej to jedna izba lekcyjna.
W tym czasie wieś
liczyła sobie ok. 30 numerów. Była młodzież.
Dołączyła też do nas młodzież ze wsi Jeziorowskie.
Takie były początki życia ludzi rzuconych na obczyznę,
wyrwanych z pradawnych korzeni naszych rodzinnych ziem.
Sytuacja rodzinna w naszym domu
uległa w tym czasie znacznej przemianie. Hania i Marysia wyszły za
mąż. Ola znalazła pracę na poczcie. Pracowała w
Kutach, Baniach Mazurskich, później w Węgorzewie. W międzyczasie
wyszła za mąż i pracowała w Szczytnie, bo tam pracował
jej mąż. Tadeusz, który był wykładowcą na Wyższej
Szkole Milicyjnej. Zmarł w sile wieku – na niewydolność
układu krążenia. Tadeusz był człowiekiem niezmiernie
prawym, dobrym i uczciwym, szczerym w swoim postępowaniu. Bardzo go
lubiłem.
Ja poszedłem do
szkoły, a po jej ukończeniu do wojska. Tak, że prawie
sześć lat nie było mnie w domu. Wakacje też były poza
domem, bo albo praktyka zawodowa poza miejscem zamieszkania, albo
obowiązkowa praca w obozach „SP” (były popularne Brygady
Służby Polsce). Udział w Brygadach „SP” (budowa Nowej Huty)
opisany został szczegółowo w odrębnych wspomnieniach, do czego
zostałem zmobilizowany przez kustosza Muzeum Narodowego w Krakowie z
okazji 50-lecia Nowej Huty. Jeden egzemplarz tych wspomnień został
tam wysłany, drugi w moim posiadaniu.
W domu w tym czasie pozostali
rodzice i młodsze moje rodzeństwo, a to: Igor, Lidka i mały
jeszcze Bohdan. Wszyscy w wieku szkolnym. Dla ułatwienia pracy fizycznej
zaczęto kupować (z wielkim trudem) maszyny rolnicze takie jak
koparka, grabiarka, a później nawet żniwiarka. Ale to już lata
sześćdziesiąte i późniejsze.
Nie sposób nie wspomnieć tu
o naszej kochanej, nadmiernie ciężką pracą utrudzonej i
chorującej na serce naszej mamie. Jak pamiętam do dziś jej obraz
– była zawsze (prawie) smutna, zatroskana i nieco wychudzona. Wiele w
życiu wycierpiała ze względu na dzieci – a dokładnie na ich
utratę. Najpierw umarła najstarsza córka Tatiana, nie dożywszy
8-go roku życia. Jak wspominała Hania – była ona wybitnie
uzdolniona artystycznie. Później zmarł w niemowlęcym już w
wieku chłopiec imieniem Janek, który urodził się między
Olą, a mną… W 1950 roku zmarła Zosia, mając 15 lat (o czym
była już mowa wcześniej).
Dużo troski
przysporzyło moim kochanym rodzicom, a szczególnie matce, bo jej serce
zawsze wszystko boleśnie odczuwa – moje wątłe zdrowie. W wieku
dziecięcym – zatrucie nikotynowe. Potem było trochę spokoju. Ale
po powrocie z wojska, które odbyłem w Szóstej Ciężkiej Brygadzie
Saperów w Twierdzy Dęblińskiej (Carskaja Kriepost’) nabawiłem
się choroby wrzodowej żołądka i dwunastnicy, w wyniku czego
w ciągu roku miałem dwukrotnie przeprowadzaną resekcję tych
narządów, a po wygojeniu się ran i blizn, zachorowałem na
zapalenie stawów biodrowo-krzyżowych i kręgosłupa, co
wyłączyło mnie do połowy 1958 roku z aktywnego życia i
pracy zawodowej. Wiem, że mama to przeżywała w wielkim
zmartwieniu i z wielka obawą o mnie i o moje zdrowie. To wszystko
odbiło się głęboko na jej zdrowiu i życiu.
Urodzić tyle dzieci i je wychować to wielki trud. A utracenie
któregokolwiek to trwały żal i ból. Ale ona była tylko bardzo
zniszczona. To był wzór matki. Cieszyła się we wsi wielkim
szacunkiem i miłością sąsiadów. Młode sąsiadki
przychodziły do niej jak do rodzonej matki. Choć sama była
zatroskana, innych umiała pocieszyć. Odeszła od nas do
wieczności w wieku 72 lat. Zawsze twierdzę, że nasza mama
była bardzo dobrą mamą. A dobra mama więcej znaczy niż
stu nauczycieli!!!
Z obserwacji życia
twierdzę, że są też matki, które mają na rękach
krew nienarodzonych dzieci, a na twarzy uśmiech
szczęśliwości.
Tuż po śmierci naszej
mamy (niecały rok) owdowiała nasza Maria, której mąż Józef
– leśniczy zmarł nagle, będąc w swoim rejonie pracy. Maria
została sama z sześciorgiem dzieci. Najmłodszy miał
zaledwie kilkanaście dni, a jego chrzest odbył się
bezpośrednio po pogrzebie, bo i rodzina cała była obecna. Mimo
ubogiego życia, wszyscy zdobyli wyższe wykształcenie. Czyż
nie czuwała nad nimi jako sierotami Opatrzność Boska?! Inne
dzieci mają książęce warunki bytowe i tego nie
osiągną.
Później – w latach
siedemdziesiątych owdowiała Hania, a w roku 1997 zmarł nasz brat
– spadkobierca ojcowizny, Igor. I tak się rodzina tego pokolenia
wykruszyła. Wszyscy spoczywają na Ziemi Mazurskiej, która, choć
nie swoja, a cudza, niech im będzie lekka jak puch.
I ja czasem cichcem
zapłaczę, żeby nikt nie słyszał, nikt nie
zobaczył. A moimi łzami dzielę się z niemymi ścianami.
Używając słów
wielkiego poety, T. Szewczenki, mówię: „Serce bołyt’ jak zhadaju
szczo ne na Ukraini pochowajut’, szczo ne na Ukraini żyt’ ludej i Hospoda
lubyt’”.
„A dumaw żyty, lubytysia i
Boha chwałyty, a dowełoś ni dokoho hołowy prykłonyty”.
Serce mam pełne
radości, kiedy patrzę na swoje potomstwo i młodsze pokolenie.
Cieszy mnie ich egzystencja, dobrobyt i poziom życia, i wszechstronny
rozwój. Wiem, że to wszystko nie zostało im podarowane, musieli i
muszą to wypracować. Oby z pożytkiem i korzyścią, z
rozsądkiem i z poszanowaniem to wykorzystali – dla siebie i dla
społeczeństwa.
Cieszy mnie to, że nie
cierpią niedostatku, zimna, nie doznają cierpień fizycznych i
prześladowań. Tamte dni, w których przyszło nam żyć,
już nigdy nie wrócą.
Za wszystko i zawsze trzeba
dziękować Bogu. Za wszystko, co nas w życiu spotyka i dotyka.
Pozwolę sobie tutaj na
przytoczenie słów z Pisma Świętego, w którym mowa:
„Błogosławieni cisi,
błogosławieni zasmuceni, błogosławieni głód
cierpiący, błogosławieni prześladowani, i którym
ubliżają, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. I biada
wam, którzy żyjecie w dostatku i bogactwie, albowiem wyście już
swoją zapłatę otrzymali”.
Michał
Maślij
* * *
Krocząc nieudolnie przez
życie – doświadczyłem często zakłamania i
kłamstwa wśród ludzi. Zakłamanie bywa na ogół
podświadome lub nieświadome. Natomiast kłamstwo – to
świadome wprowadzanie nieprawdy w celu osiągnięcia zamierzonego
efektu ze szkodą (moralną) dla innych, korzyścią dla siebie
(autora tego kłamstwa). No cóż – kłamstwo jest pospolite, prawda
– nie.
Każdy ma swoją
dolę, swój los i swój szlak szeroki. Ten buduje, ów rujnuje, a ten skromny
i pokorny świątynie buduje. A ten nienasyconym chciwym wzrokiem szuka
bogactwa w całym świecie, by zabrać je z sobą nawet na
tamto życie.
Nikt nie pisze swego
scenariusza. Życie jest reżyserem naszego żywota. Nawet
najlepszy kowal nie jest kowalem swego losu.
Ku potomnym:
Uważajcie, dobrze
uważajcie, od czego wolno wam odstąpić, od czego winniście
i musicie odstąpić, a do czego musicie zmierzać,
dążyć, aby życie i praca wasza nie zatraciły sensu!
Żadne kłamstwo nie
doczeka starości. Czas wszystko na jaw wykryje.
Kłamstwo jest pospolite.
Prawda zawsze deficytowa.
Michał
Maślij
Luty 2007