Opowieść swoją zaczynam pisać w
czwartek, 29 kwietnia 1992 roku, w dniu w którym obchodzi się „Dzień Pamięci” o
Zagładzie sześciu milionów Żydów europejskich. Piszę po polsku, bo w tym języku
mogę najlepiej wypowiadać swoje myśli. Mam nadzieję, że kiedyś ktoś to
przetłumaczy na języki znane moim wnuczkom, t.j. na angielski i hebrajski. Dla
nich bowiem przeznaczona jest ta opowieść. Będzie to historia naszej rodziny,
historia ludzi po których nic nie zostało, oprócz tego że żyją w mojej pamięci.
Każdy człowiek ma imię. Dzisiaj odczytuje się te imiona. Ja te imiona tu wywołam i postacie, które te imona nosiły. Nic mi po nich nie zostało.
Abraham
"Pum" Majus, ojciec autora
wspomnień, dziadek autora
strony, w mundurze armii
austro-węgierskiej i faksymile jego
podpisu. |
Ani rzecz żadna, ani nawet zdjęcie. Prócz zdjęcia mego bł.
p. Ojca Abrahama Majusa, które przywędrowało do mnie aż z Australii. Chciałbym
w ten sposób ochronić Ich przed zapomnieniem. To jest moim obowiązkiem, dlatego
że tylko ja przeżyłem Zagładę. Mam już 68 lat. Czas to najwyższy żebym zaczął
pisać.
Niegdyś małe miasteczko, dzisiaj
Wielkie Oczy to wieś położona przy granicy między Polską a Ukrainą, w
województwie przemyskim, koło miasta Lubaczów. Trzeba dokładnej mapy Polski,
żeby tę miejscowość znaleźć na niej. Tam się urodziłem. Tam spędziłem
dzieciństwo, tam pochowani zostali na cmentarzu żydowskim moi dziadkowie,
którzy mieli szczęście umrzeć naturalną śmiercią, zanim faszyści niemieccy i
ukraińscy zamordowali całą żydowską ludność miasteczka w latach 1942-1943, a
wśród nich moich rodziców Abrahama i Goldę (z domu Zilbersztajn), brata Józefa,
moich wujków, kolegów i koleżanki szkolne. O tym miasteczku i o swoim domu
rodzinnym słów kilka powiedzieć chciałbym.
Dom, w którym się urodziłem 4 lutego 1924, stał przy rynku.
Parterowy, murowany, z czerwonej cegły, kryty dachówką. Dom ten wybudował mój
dziadek. O dziadku tym opowiem potem. Wszystkie domy w rynku były parterowe,
murowane lub drewniane. Prawie w każdym był sklep jakiś, albo warsztat,
piekarnia, szewc. I wszystkie należały do Żydów. Jedynym wyjątkiem był dom pani
Linowej, sąsiadujący z naszym. Tam mieszkała polska rodzina, która prowadziła
wyrób i sprzedaż mięsa i wyrobów wędliniarskich. W jedynym jednopiętrowym domu
w rynku mieścił się urząd Gminy. Na placu rynkowym rosła trawa. Przez sam
środek rynku przebiegała piaszczysta droga. W środku była studnia z kołem
obrotowym. Stamtąd nosiło się wiadrami wodę do domów. Dookoła rynku rosły
drzewa akacjowe.
Od rynku rozchodziły się ulice, które żadnych nazw nie miały.
Ulica, która prowadziłą do sąsiedniego miasteczka Krakowca nazywała się
„krakowiecka”, itd. Jedna z ulic prowadziła do cmentarza żydowskiego, inna do
cmentarza katolickiego. Przy tych ulicach stały małe domki, kryte papą,
dachówką lub słomą. Mieszkali w nich gospodarze, czyli Polacy i Rusini, którzy
mieli swoje pola w pobliżu i zabudowania gospodarskie koło domów. W niektórych
z tych domów mieszkały także rodziny żydowskie, jak np. krawcy, blacharze,
handlarze bydłem. Ludność miasteczka składała się bowiem z Polaków-katolików,
Rusinów czyli greko-katolików i Żydów. Polacy mówili po polsku, Rusini po
ukraińsku, a Żydzi w jidisz. Żydzi oczywiście w większości znali język polski i
ukraiński.
Na placyku obok naszego domu stał kościół katolicki.
Nigdy w tym kościele nie byłem. Z małego okienka na strychu przyglądałem się w
czasie uroczystości kościelnych procesjom na ogrodzonym żelaznym płotem placu
przykościelnym. Kościół był stary. W czasie I-szej wojny światowej pocisk
armatni uszkodził szczytową ścianę i dziura ta trwała jako pamiątka wojenna. Na
tymże placyku mieściła się szkoła powszechna 7-mio klasowa. Do tej szkoły
chodziłem wraz z innymi dziećmi z całego miasteczka. Lekcje odbywały się w
języku polskim, ale była też lekcja języka ukraińskiego. Z tyłu za kościołem
mieścił się klasztor. W pewnym okresie czasu zakonnice również prowadziły
niektóre klasy szkolne. Ja chodziłem tam do klasy drugiej i trzeciej. Pierwszą
moją przyzwoitą zabawkę, którą podarował mi wujek z Wiednia, brat mojego ojca,
a był to pajacyk blaszany, który za pociągnięciem sznurka zdejmował kapelusz,
zabrała mi nauczycielka-zakonnica, za to, że bawiłem się tym pajacykiem na
lekcji i nigdy mi go nie oddała. Do dziś nie mogę tego zapomnieć.
Rusini chodzili do swojej cerkwi, która mieściłą się z
drugiej strony tuż obok rynku. Dzwonnica kościelna miała 3 dzwony, a cerkiewna
tylko jeden. Nieco dalej od rynku mieściła się poczta i posterunek policji
państwowej. Na tejże ulicy był młyn parowy, w której później ustawiono maszynę
diesel. Głos tej maszyny "pum, pum, pum" słychać było nawet u nas w
domu. Obok znajdowała się gorzelnia, w której z ziemniaków i z jęczmienia
wyrabiano spirytus. Młyn i gorzelnia były własnością dziedzica, pana Czernego.
Dziedzic mieszkał na folwarku otoczonym parkiem. W tym parku stał mały pałacyk
i domy służby dworskiej. Dzierżawcą młyna była rodzina Fajner. W jednej z
trzech córek Fajnera, w Basi Fajner, kochał się mój kolega Josek Strassberg.
Fajnerowie mieli też i kaszarnię napędzaną kieratem konnym. W kieracie tym koń
zaprzężony do belki chodził wciąż w koło i napędzał maszynę. W gorzelni
pracował pan Bauer. Rodzina Bauerów mieszkała przy gorzelni i do nich wchodziło
się po schodach. Ojciec rodziny był gorzelnikiem. Jedna z jego trzech córek,
Lieba, wyszła za mąż przed wojną w roku 1938 za mojego wujka Zeliga
Zilbersztajna. Wszyscy oni zginęli wraz z wszystkimi innymi Żydami z
miasteczka.
W Wielkich Oczach nie było prądu elektrycznego.
Wieczorami zapalało się lampy naftowe. Ulice były nieoświetlone. Prąd
elektryczny był tylko w młynie. Nie było też wodociągów. Wodę trzymało się w
wiadrze. Ubikacje, czyli tak zwane wychodki, były na podwórzach i tam
załatwiało się potrzeby naturalne. Pół biedy w lecie, gorzej w zimie. Nie było
brukowanych ulic, ani chodników. Po deszczu brnęło się w błocie. W błocie
brnęły też zaprzęgi konne, bo żadna droga nie była utwardzona. Po prostu
piasek. Tylko w niektórych miejscach ulice były wyłożone deskami dla pieszych.
To były tak zwane "trotuary". W piecach paliło się drzewem. Węgiel
był nieznany. Jedynym środkiem lokomocji były furmanki. Do najbliższej stacji
kolejowej, do Jaworowa, który był miastem powiatowym, było około 20 km.
Tuż za rynkiem od południowej strony stały synagoga i
stara bóżnica, na którą mówiono Bejt Hamidrasz. Był to murowany, jednopiętrowy
budynek, stary, z bimą pośrodku i Aron HaKodesz na ścianie wschodniej. Dookoła
stały drewniane ławy i stoły. Na półkach leżały święte księgi do nauki Talmudu
i do modlitwy. Na stołach stały lichtarze do oświetlania wnętrza świecami. Najwięcej
miejsca zajmował duży ceglany piec do ogrzewania wnętrza. Za piecem tym miał
legowisko niejaki Lippe, który palił w tym piecu w zimie i sprzątał wnętrze tej
bóżnicy. W tej bóżnicy modlono się codziennie, także we wszystkie święta i
soboty. Tam też można było o każdej porze dnia wejść poczytać i postudiować
Talmud. Kobiety wchodziły do kobiecej części po drewnianych schodach i przez
balkony, które wychodziły na główne pomieszczenie bóżnicy, uczestniczyły w sobotnich i świątecznych
modlitwach.
W tle synagoga, a na pierwszym
planie studnia na rynku. (© Yad Vashem, reprodukcja za zgodą Instytutu
Upamiętnienia Ofiar i Bohaterów Zagłady, Departament Filmu i Fotografii,
Archiwum, Jerozolima, Izrael) |
Po przeciwnej stronie drogi stała synagoga. Duży, biały,
jednopiętrowy budynek, chluba miejscowej gminy żydowskiej. Synagogę tą
wybudowano ze składek amerykańskich Żydów, wychodźców z Wielkich Ócz. Stara
bóżnica legła w gruzach w czasie okupacji niemieckiej w roku 1943, natomiast
synagoga stoi do dziś. Widziałem ją na własne oczy, gdy byłem tam po wojnie.
Mieścił się tam magazyn zbożowy miejscowej spółdzielni chłopskiej. Tam modlono
się tylko w soboty. W zimie było tam zimno. Budynek nie był ogrzewany. Na schodach
przed głównym wejściem odbywały się śluby i tam stawiano chupę. Tam też, w
drodze na cmentarz żydowski, zatrzymywał się przed wejściem kondukt pogrzebowy
dla odmówienia modlitwy.
W tej świątyni każdy, co zacniejszy Żyd, miał swoje stałe
miejsce. Najbardziej honorowymi miejscami były miejsca przy ścianie wschodniej,
gdzie mieścił się Aron HaKodesz. Na ścianie wschodniej miał swoje miejsce mój
bł.p. dziadek, Izrael Majus. Z nim spędzałem w tym miejscu długie godziny
modlitw. W synagodze były okna z kolorowego szkła; było uroczyście zimno. Bima
z kutego żelaza, duży siedmioramienny świecznik, gdzie odwrócony twarzą do
wschodu stał chazan, albo ten kto prowadził modlitwę. Obok było miejsce rabina.
W pamięci mojej pozostała zasłona, parochet z fioletowego aksamitu z
wyszywanymi złotymi literami hebrajskimi, zakrywająca Aron HaKodesz, czyli
świętą skrzynię w której przechowywano zwoje Tory. Otóż tę zasłonę ofiarował
dla synagogi mój wujek, bł.p. Leon Majus, gdy jeden jedyny raz za mej pamięci
przyjechał do nas z Wiednia, gdzie stale mieszkał.
Gmina żydowska w Wielkich Oczach miała swego rabina i
szojcheta, czyli rzezaka, który w rytualny sposób zabijał drób i bydło na mięso
dla miejscowego rzeźnika. Rebe i szojchet mieszkali obok siebie w pobliżu
synagogi. W sąsiednim domu mieszkała rodzina, która była uprawniona i miała
urządzony piec do wypieku macy dla całej ludności żydowskiej na święto Pesach.
Tam też był ręczny młynek do mielenia macy na mąkę macową.
W Wielkich Oczach nie było chasydów. Starsi pobożni Żydzi
nosili brody i pejsy. Kto dłuższe, kto - jak mój dziadek, krótsze. W soboty
idąc do modlitwy ubierali czapki z lisich skórek, tzw. sztrajmeł, lub tak jak
mój ojciec kapelusze. Posiadanie pejsów było obowiązkowe. Każdy żydowski
chłopak i każdy dorosły je nosił. Mnie, gdy strzyżono włosy na głowie, zawsze
pozostawiano koło uszów pejsy. Nie znam przypadku, by ich ktoś nie miał.
W soboty, niedziele i święta kościelne sklepy, sklepiki i
warsztaty żydowskie musiały być zamknięte. Na ogół Żydzi, Polacy i Rusini,
czyli cała ludność miasteczka, żyli w zgodzie. Wszyscy się znali. Nie
przypominam sobie, by były jakieś ekscesy antyżydowskie. Natomiast często na
ścianach i płotach pojawiały się napisy ośmieszające Żydów, albo wzywające do
niekupowania w sklepach żydowskich, a także nawołujące Żydów do wyjazdu do
Palestyny. Oto niektóre zapamiętane przeze mnie z dzieciństwa: „Żyd –
Chałamyd”, „Bij Żyda. Kto Żyda bije ten długo żyje”, „Żydy do Palestyny”.
Chłopcy i koledzy szkolni wołali „Cybuch fajka ma dwa jajka, przyszedł tygrys -
Żyda wygryzł, przyszedł lew - wypił krew, a ten cybuch żeby zdechł”. Cybuch to
oczywiście Żyd.
Rusini, czyli Ukraińcy zamieszkujący Galicję wschodnią w
Polsce międzywojennej, marzyli o niepodległym państwie ukraińskim. Mieli swoje
nacjonalistyczne podziemne i oficjalne organizacje, zwalczane przez rząd
polski. Między dziećmi szkolnymi kursował taki oto wierszyk: „Tu pagórek, tam
dolina, w dupie będzie Ukraina”. Uważano to wszystko za naturalne i zbytnio się
tym nie przejmowano. W święto Sukot wszystkie rodziny żydowskie stawiały obok
domów, na podwórzach, szałasy. Służyły one za idealny cel dla obrzucania
kamieniami przez nieżydowskich chłopców, w czasie gdy spożywaliśmy tam
tradycyjne, świąteczne posiłki.
Zdarzało się, że do Wielkich Ócz miał zajechać jakiś
cadyk albo biskup. Na spotkanie cadyka ludność żydowska miasteczka szykowała
się wcześniej. Żeby cadyk, broń Boże, nie zabłocił sobie nóg, szykowano
specjalną lektykę noszoną przez czterech mężczyzn. Cadyk przeważnie przyjeżdżał
ze strony Lubaczowa. Już na rogatkach oczekiwano go z tą lektyką i stąd cała
ludność żydowska towarzyszyła mu do domu rabina i do bóżnicy. Rabin wychodził
przed dom i przyjmował cadyka w tałesie. Obok orszaku chłopcy żydowscy na
koniach stanowili gwardię przyboczną. Dla oddania czci cadykowi do przywitania
go wychodził do rogatek miasta także burmistrz albo wójt oraz miejscowy ksiądz
w asyście znaczniejszych gospodarzy. Podobnie witano biskupa katolickiego gdy
przybywał do miasteczka. Dzwony biły w kościele i w cerkwi. Żydzi wychodzili do
rogatek miasta ze zwojami Tory, a biskup wysiadał z lektyki i całował Torę. W
czasie świąt żydowskich do bóżnicy na krótko przybywał burmistrz albo wójt w
czasie modlitwy, zwłaszcza gdy odmawiano modlitwę w intencji głowy państwa polskiego,
prezydenta Ignacego Mościckiego albo marszałka Józefa Piłsudskiego. W
modlitewnikach naszych, którymi posługiwaliśmy się, a które pochodziły z czasów
przedwojennych, gdy cała Galicja należała do Cesarstwa Austro-Węgierskiego,
gdzie panował cesarz Franciszek Józef, w modlitwie za pomyślność panującego,
ten ostatni był wymieniony. Wszyscy modlący się, z których większość nie
rozumiała tekstu modlitwy w języku hebrajskim, nie zdając sobie sprawy, prosiła
Boga o zdrowie dla cesarza Franciszka Józefa, choć ten już dawno nie żył.
W miarę upływu czasu, gdy w Niemczech faszyści rozwijali
swoją antyżydowską działalność i propagandę, także panujące w Polsce endeckie i
inne nacjonalistyczne ugrupowania przejmowały ideologię faszystowską i
rozwijały nagonkę antyżydowską.
Nam chłopcom żydowskim nie wolno było należeć do
harcerstwa. Zazdrościłem moim kolegom tego, że chodzili w mundurach harcerskich
na swoje zbiórki. Nie przyjmowano nas także do organizacji Strzelec, gdzie
starsi chłopcy ćwiczyli już z karabinami. Wystrugaliśmy sobie z desek karabiny
i też naśladowaliśmy tamtych. Powstało tzw. Kółko Rolnicze, które otworzyło
swoje konkurencyjne dla Żydów sklepy. Na ścianach pojawiły się napisy „Nie
kupuj u Żyda”, „Swój do swego”, „Polska dla Polaków”. Była to zapowiedź
grożącego niebezpieczeństwa, z którego niestety nikt w miasteczku nie zdawał
sobie sprawy.
|
Dom był parterowy, murowany z
czerwonej cegły. Stał w rynku pod nr 2. Składał się z 4 pomieszczeń. Z tyłu domu
był nieduży ogródek warzywny i małe podwórko. Od strony podwórza do domu
przylegała letnia kuchnia, którą nazywano gankiem. Stąd prowadziły schody na
strych. Dwa pomieszczenia wychodziły na rynek, dwa podobnej wielkości miały
okna od strony podwórka. |
Dom. Po
lewej od frontu, powyżej z boku |
Kuchnia „ślepa”, bez okna na zewnątrz, mieściła się
pośrodku domu i przedzielała część frontową od strony podwórzowej. Dom miał dwa
wejścia. Jedno od strony rynku, drugie od podwórza. Wejściem od rynku wchodziło
się do sklepu. Ze sklepu można było wejść do pokoju zajmowanego przez dziadków
Majusów i do kuchni. Z kuchni, albo wejściem od strony podwórza wchodziło się
do pokoju rodziców i sypialni. Ze sklepu przez pokrywę w podłodze wchodziło się
do piwnicy. Nad wejściem do sklepu wisiał dzwonek, który dźwięczał gdy ktoś
otwierał drzwi. W ten sposób sygnalizował wejście każdego klienta do sklepu. W
sklepie początkowo sprzedawano towary bławatne, potem, asortyment towarowy
zmienił się na towary galanteryjne, bo te nie wymagały dużego kapitału
obrotowego. Tuż przed wybuchem wojny w 1939 roku w sklepie mieściła się już
tylko trafika, czyli sprzedaż tytoniu i papierosów z tzw. monopolu. Sklep był,
a raczej miał być, źródłem utrzymania dla całej rodziny. Sklepów takich było w
miasteczku kilka, wzajemnie ze sobą walczących o każdego klienta. Klientami
była przeważnie ludność miejscowa i chłopi z okolicznych wiosek.
Życie rodzinne koncentrowało się w kuchni. Większą część
kuchni zajmował piec do wypieku chleba i piec kuchenny do gotowania, a nad nim
okap prowadzący do komina. W kuchni, mimo że była najciemniejszym
pomieszczeniem w domu, jadało się posiłki przy stole, gdzie każdy miał swoje
stałe miejsce. Tu spędzało się długie zimowe i jesienne wieczory przy
przenośnej lampie naftowej. Tu odrabiałem lekcje. Tu było ciepło od pieca
kuchennego i chlebowego. W innych pokojach nie paliło się w piecach dla
oszczędności drzewa opałowego. Kuchnia służyła także jako łazienka, bo tu stała
miednica i wiadro z wodą. Kąpaliśmy się w blaszanej wannie, którą przynoszono
ze strychu, zawsze przed świętami, a przed świętem Pesach obowiązkowo. Potrzeby
naturalne załatwiano w wychodku na podwórzu. W nocy używano nocnika. Każdej
zimy mrozy dochodziły do dwudziestu kilku stopni, śnieg zasypywał plac rynkowy,
ulice i pola. W mieszkaniu bywało tak zimno, że woda zamarzała w wiadrze.
Wichury zrywały z dachu dachówki i przez te dziury śnieg padał na strych.
Trzeba go było zbierać i wynosić zanim stopnieje i przemoczy sufity. Ojciec
nigdy mnie nie uderzył, ale gdy pewnej zimy prosił mnie, żebym Mu pomógł
zgarniać ten śnieg, a ja odmówiłem, to wówczas dostałem lanie, które do dnia
dzisiejszego pamiętam.
Byliśmy bardzo biedni. Inni chłopcy, moi koledzy, mieli
zgrabne robione u stolarza sanki. Mnie dziadek zrobił sanki sam, z kilku desek.
Z desek też były płozy. Wstydziłem się, że mam takie sanki, ale co miałem
zrobić. Zjeżdżałem na nich z pagórka koło domu, ale z górki, która była koło
gorzelni bałem się na tych sankach zjeżdżać.
Nigdy nie miałem żadnego nowego ubrania. Zawsze nosiłem
rzeczy przerabiane przez Mamę z ubrań dorosłych. Mama miała maszynę do szycia i
na niej szyła dla całej rodziny i reperowała bieliznę. Na pierwszą, nową
kupioną w sklepie koszulę sam sobie zarobiłem korepetycjami, gdy miałem 13 lat.
W piątej klasie dostałem w prezencie od Ojca teczkę skórzaną, używaną, do
noszenia książek do szkoły. Teczkę tę Ojciec kupił mi na targu. Przedtem
nosiłem książki na sznurku do szkoły. Mam dziś tę tęczkę przed oczami. Byłem z
niej dumny. W rogu sklepu dziadek zmajstrował z nieheblowanych desek szafkę. W niej
Babcia miała zawsze schowane własnej roboty konfitury, którymi czasem smarowała
mi chleb z masłem. Szafka była zamykana na kłódkę. Raz Ojciec zrobił mi
wspaniały prezent. Zamówił dla mnie u stolarza szafkę na książki z szufladą i
dwiema półkami. Szafka stała przy mym łóżku i pachniała białą farbą.
|
Miałem dwóch dziadków i dwie babcie. Ten najważniejszy dziadek
nazywał się Izrael Majus. Mówiono na niego Srul. Był szczupły i wysoki. Nosił
małą bródkę i ledwo widoczne pejsy. Ubierał się zawsze na szaro lub na czarno.
Nosił okulary w drucianej oprawie. Nigdy się nie śmiał. Palił papierosy
zawijane w bibułki firmy Solali. Kupionego papierosa dzielił na pół, tytoń
wysypywał na bibułkę i zawijał papierosa. Prowadził mnie zawsze za rękę na
modlitwy w piątek wieczorem i w sobotę do nowej synagogi, ubrany w czarną
bekieszę przewiązaną czarnym jedwabnym sznurem. Uczył mnie jak prawidłowo
trzymać młotek, wbijać gwoździe. Robił ze mną na podwórku zabawki z kawałków
desek. Nigdy Go nie pytałem jakie miał dzieciństwo, kim byli Jego Ojciec i
dziadek, skąd do Wielkich Ócz przybyli. Dziadek znał dobrze język niemiecki. W domu
stały na szafie różne niemieckie książki, przeważnie gotykiem pisane, niektóre
ilustrowane. Żałuję bardzo, że nic o swoim dziadku nie wiem. On sam o sobie nie
opowiadał. Miał przy stole w kuchni swoje stałe miejsce. Po każdym obiedzie pił
herbatę z grubej szklanki, trzymając ją w dłoniach. Umarł kilka lat przed
wojną. Pochowany na żydowskim cmentarzu w Wielkich Oczach. Należał do pokolenia
Lewitów.
Żoną mojego dziadka Izraela, czyli moją babką ze strony
Ojca, była Elka. Tak Ją nazywano. Była niższa od dziadka. Miała własne włosy,
czyli nie nosiła peruki, tak jak inne kobiety żydowskie. W tym to czasie, a
także dzisiaj w religijnych rodzinach żydowskich, zaraz po wyjściu za mąż
strzyżono włosy na zero. Zamiast własnych włosów żydowskie kobiety nosiły peruki.
Moja Mama także miała własne włosy. Babcia Elka nosiła okulary, tzw. cwikiery,
oprawione w drucianą ramkę, które trzymały się na nosie. Babcia często mnie
strofowała. Do dziś pamiętam zdarzenie. Porysowałem kijem podwórko, gładko
przez Babcię zamiecione przed chwilą. Usłyszałem wtedy „zniszczyłeś Fusboden
(podłogę)”.
Imię Babci Elka i imię mojej Cioci Róży, która zmarła w
Szwajcarii zanim ja się urodziłem, służyły w domu za szyfr rodzinny, którym
posługiwano się przy oznaczaniu w sklepie cen poszczególnych towarów. Poniżej
tych cen towaru się nie sprzedawało, bo nie byłoby wtedy żadnego zysku. Imię
Babci w połączeniu z imieniem cioci Rozy zastąpiły cyfry. Tak to wyglądało:
E |
l |
k |
i |
|
e |
t |
|
R |
u |
z |
a |
1 |
2 |
3 |
4 |
|
5 |
6 |
|
7 |
8 |
9 |
0 |
Targując się z klientem o cenę każdy z domowników
wiedział jak dany towar sprzedawać. Babcia przeżyła Dziadka o 1 rok i także
zmarła własną śmiercią we własnym łóżku, tak jak Dziadek przed wojną. Pochowana
obok Dziadka na cmentarzu żydowskim.
Mój Dziadek ze strony Matki nazywał się Salomon
Zilbersztajn, a jego żona Rachela. Była to druga żona Dziadka Zilbersztajna.
Pierwszej żony tego Dziadka, czyli prawdziwej Babci, czyli matki mojej Mamy,
nie znałem. Zmarła zanim ja się urodziłem. Dziadkowie Zilbersztajnowie
mieszkali w Wielkich Oczach przy drodze prowadzącej na cmentarz katolicki, we
własnym drewnianym domku. Koło domu rosła grusza, która rodziła mnóstwo
smacznych gruszek. Dziadek Salomon miał krótką, rudą brodę. Handlował surowymi
skórami. Mieli dwóch synów, moich wujków. Straszy był Zelig. Był najbardziej
uczony w Wielkich Oczach, bo tylko on jeden był studentem i miał tzw. małą
maturę, a pracował w gminie jako sekretarz. Był więc urzędnikiem niemalże państwowym.
Jego brat Josie pomagał Dziadkowi Salomonowi handlować skórami. Dziadek Salomon
zmarł przed wojną. Jego żona Rachel jakimś cudem znalazła się na północy Rosji
w republice Komi, i tam prawdopodobnie zmarła. W Holocauście w okolicach Lwowa
zginęli także mój wujek Zelig, wraz ze swoją młodą żoną, bo zdążył tuż przed
wojną ożenić się, a także jego brat, mój wujek Josie.
Z całej mojej bliskiej rodziny Holocaust przeżył jako
jedyny inny syn Dziadka Salomona, brat mojej Mamy. Nazywał się Emanuel
Zilbersztajn. Przeżył wojnę, bo mieszkał w Berlinie i zdążył przed
prześladowaniami uciec do Ameryki z żoną Saly.
Już w pierwszym dniu wojny między Niemcami a ZSRR w roku
1941, w dniu 22 czerwca, do Wielkich Ócz weszły wojska niemieckie, przekraczając
leżącą niedaleko graniczną rzekę San.
W lipcu 1941 z miejscowych Ukraińców utworzono władze
gminne i policję. Powstał też Judenrat. Jego przewodniczącym był Wolu Taler.
Zaczęły się prześladowania ludności żydowskiej.
Szczególnym okrucieństwem wykazał się komendant żandarmów
niemieckich, niejaki Wolf. Szczucie Żydów psem wilczurem, z którym się nie
rozstawał, było jego ulubionym zajęciem. Prześladowano szczególnie tych ojców
rodzin, których synowie lub córki zdołali przed wejściem Niemców uciec na
wschód do Rosji. Ofiarę przywiązywano na rynku do słupa i bito niemiłosiernie.
Oprawcami byli Ukraińcy z miejscowego posterunku policji. Na śmierć zadręczono
w ten sposób miejscowego krawca Srula (Izraela) Augusta, którego trzej synowie
uciekli przed Niemcami do Rosji. Synowie ci to: Józef-Ber August, Abraham August i Majer
August. Na czele gminy ukraińskiej stali: niejaki Smutek, jako
wójt, i Bułycz - sekretarz. Co kilka tygodni przyjeżdżał Wolf z urzędnikami
niemieckimi, żądając od gminy żydowskiej kontrybucji w postaci biżuterii,
futer, itp. Młodych i silnych mężczyzn, według listy dostarczonej przez
Judenrat, jesienią 1941 roku wywieziono w nieznanym kierunku, prawdopodobnie do
obozu Janowska we Lwowie. W obozie tym zginął w 1943 roku ojciec mój Abraham
Majus.
W czerwcu 1942 spędzono całą ludność żydowską na rynek.
Zezwolono zabrać tylko tyle, co kto udźwignie, i popędzono wszystkich pieszo do getta w Krakowcu.
Starych i chorych załadowano na furmanki. Domy żydowskie opieczętowano. Odległość
do Krakowca 7 km. Po drodze tych co nie nadążali bił niemiłosiernie uzbrojony w
pałę policjant ukraiński - niemy ze wsi Horyszka, przezywany Ija. Po likwidacji
getta w Krakowcu, tych którzy przeżyli głód i choroby, przesiedlono do getta w
dawnym powiatowym miasteczku Jaworów. Tam zgromadzono ludność żydowską z całej
okolicy. Getto w Jaworowie istniało do 1943 roku. Mieszkańców getta
jaworowskiego zgładzono na miejscu w pobliskim lesie, rozstrzeliwując ich
partiami. Zakopano ich w zbiorowej mogile.
W getcie w Jaworowie zginęli m. in. moja matka Gołda
Majus i brat mój 12 letni Józef Majus.
Tych mieszkańców Wielkich Ócz, którzy uciekli i pochowali
się w okolicznych lasach, wyłapywano. W 1943 roku złapano grupę składającą się
z 9 osób, w tym 3 kobiety i troje dzieci. Wszystkich rozstrzelano i zakopano na
cmentarzu żydowskim w Wielkich Oczach. Wśród ofiar byli Bajła Karg, lat 26,
Chaim Grossman, lat 30 i Meir Mazym. Pod koniec tego roku złapano następną
grupę 12 osób. Tych też rozstrzelano i pochowano na cmentarzu żydowskim.
Czterech młodych Żydów, mężczyzn z Wielkich Ócz, którzy
przechowali się do końca w lasach, po wejściu Armii Czerwonej wróciło do swoich
domów w Wielkich Oczach. Tych zabił miejscowy bandyta Polak. Był wśród nich i
mój sąsiad Jojny Richter.
Miejscowych Ukraińców, członków Policji i innych, władze
sowieckie wywiozły na Sybir. Tuż przed wejściem wojsk sowieckich działające w
okolicy oddziały UPA podpaliły miasteczko. Spłonęło wiele domów żydowskich,
zwłaszcza drewnianych. Te pozostałe, murowane, zajęli miejscowi Polacy. Starą
synagogę rozebrano na cegły. Nowa stoi do dziś. Służyła jako magazyn dla
miejscowej spółdzielni. Na cmentarzu żydowskim rozkradziono wszystkie macewy.
Służą jako chodniki i schody do wejścia do wielu domów. Dla niepoznaki zalane
cementem. Sam teren cmentarza w roku 1985 przedstawiał widok zarośniętego dziko
krzakami nieogrodzonego placu.
|
Ryszard (Reuven, Ryzio)
Majus |