STANISŁAW SZAROTA (STRASSER)

Powrót

 

Wspomnienia Stanisława Szaroty, rzeszowskiego Żyda, uzupełnione krótkim dodatkiem spisanym przez jego żonę, Henrykę (Hankę), stanowią cenne świadectwo zewnętrznego obserwatora rzuconego przez historię do Wielkich Oczu w latach 1940-1942. Pomimo rzeczowej narracji, dość krytycznej zresztą i nieraz wyniosłej wobec biednych „miałomiasteczkowych” Żydów, należy zachować pewną rezerwę co do obiektywności niektórych wypowiedzi i ocen, gdyż doktor Szarota „zapomniał” dodać w swych wspomnieniach, że on sam też był członkiem wielkoockiego Judenratu.

 

Nazywam się Stanisław Henryk Szarota, poprzednio Strasser. Urodziłem się 21 lutego 1911 roku w Rzeszowie. Wojna zastała mnie w Przemyślu. Szkołę podstawową, a potem gimnazjum, ukończyłem w Rzeszowie. W roku 1930 wyjechałem do Krakowa i rozpocząłem studia medyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Studia ukończyłem z opóźnieniem, bo dopiero w roku 1939.

Dnia 2 kwietnia 1939 roku ożeniłem się w Krakowie. Moja żona nazywa się Henryka Szarota z domu Feiner i pochodzi z Krakowa. Razem z nią przeżyłem wojnę.

Mój ojciec, dr Fryderyk Strasser, z zawodu lekarz, umarł w Rzeszowie dnia 10 lutego 1920 roku. Moja matka, Dorota z domu Stern, zginęła podczas wojny przy likwidacji getta w Rzeszowie w roku 1942.

Z rodzeństwa miałem jedyną siostrę, która nazywała się Irena, po mężu Czarniecka. Irena zginęła podczas wojny, zastrzelona przy likwidacji getta w Rzeszowie. Nie chciała ona oddać swego jedynego dziecka i razem z nim została zastrzelona. Jej mąż, Leon Czarniecki, zginął podczas wojny w Sosnowcu.

 

.   .   .   .   .   .   .   .   .   .

 

Wybuch wojny, tułaczka i praca w charakterze lekarza w szpitalu wojskowym w Stanisławowie

 

W sierpniu roku 1939 zostałem powołany, jako plutonowy chorąży, na drugie ćwiczenia rezerwy do 39 pułku piechoty - Przemyśl. Tutaj przebywałem do dnia 1 września, to jest do wybuchu wojny. Stąd przeniesiono mnie do kadry zapasowej 10 szpitala - Przemyśl. Było to w pierwszych dniach września, już po wybuchu wojny. Do czasu otrzymania przydziału skierowano mnie, jako oficera łącznikowego kadry, na stację kolejową Przemyśl, gdzie miałem informować dowództwo kadry, jak wygląda ładowanie pociągu i co potrzeba do załadowania pociągu. Byłem tam 5 do 6 dni, a gdy Niemcy zbliżali się, cała kadra udała się na wschód. Tymczasem pod Zimną Wodą grupa niemiecka uderzająca od Karpat odcięła nas i każdy uciekał na własną rękę gdzie mógł. Ja dostałem się do Lwowa i ze Lwowa przyłączyłem się do grupy uciekającej w jakimś dużym autobusie i udałem się na wschód.

Wysiadłem w Stanisławowie, gdzie zgłosiłem się do szpitala zapasowego. Był to szpital wojenny, którego numeru nie pamiętam. Mieścił się on na ulicy Trynitarskiej. Zostałem w tym szpitalu jako lekarz. Przyszedłem tu w pierwszych dniach września. Po pewnym czasie szpital ten przejęła armia rosyjska i zatrzymała cały personel, jako jeńców wojennych, wojennoplennych, do czasu dopóki ich personel przyjdzie do tego szpitala. Mieliśmy do czynienia przeważnie z rannymi albo z chorymi rosyjskimi żołnierzami. Pełniliśmy pełną funkcję lekarzy na izbach chorych albo w salach operacyjnych - gdziekolwiek była potrzeba. W tym szpitalu w Stanisławowie przebywałem i pracowałem jako lekarz przez półtora miesiąca. Po tym czasie nadeszła już odpowiednia ilość lekarzy rosyjskich i nas zwolniono.

 

Przybycie do Lwowa - okres nędzy i dezorientacji

 

Udałem się wtedy do Lwowa, gdzie wiedziałem, że mam jakichś krewnych. Miałem tam ciotkę. Odszukałem tę ciotkę i pozostałem u niej z myślą, że jednak chcę przejść San i wrócić do domu. I rzeczywiście, w tym celu udałem się do Przemyśla, gdzie była granica, i gdzie ludzie przechodzili ze strony niemieckiej na rosyjską i z rosyjskiej na niemiecką. I kiedy już uzyskałem przepustkę i miałem przejść na drugą stronę, ktoś doniósł mi karteczkę od Hanki (żony). Okazało się, że Hanka jest w drodze i przechodzi na stronę rosyjską. Wobec tego ja wróciłem z powrotem do Lwowa i rzeczywiście po kilku dniach przyszła Hanka. Było to z końcem listopada 1939 roku. Okres we Lwowie to okres nędzy, wiecznej dezorientacji, czekania na pomoc państw zachodnich, ciągłej wiary, że już się kończy, że już widziano Murzynów po drugiej stronie Karpat, najprawdopodobniej Senegalczyków - okres ciągłych i nowych opowieści. Ludzie chodzili od jednej kawiarni do drugiej albo spotykali się u znajomych. Jest to okres grania w karty, słuchania plotek, okres gdzie właściwie nikt nic nie wiedział i okres, gdzie byliśmy właściwie niczym, powiedzmy - bandą. Każdy próbował gdzieś na własną rękę … Handel … Ja także próbowałem handlować. Dwa razy nie udało mi się. Raz powiedziano mi, że potrzebne są kiełbasy i pojechałem do Stanisławowa, właśnie tam, gdzie byłem w szpitalu. Przywiozłem całą walizkę tej kiełbasy, z narażeniem własnej skóry, i okazało się, że już wszędzie jest pełno kiełbasy. Wtedy ja moją kiełbasę musiałem sprzedawać za darmo, bo już zaczynała „pachnąć”. Tak samo było z papierosami. Także przywiozłem jakąś walizkę papierosów i akurat przyszedł transport papierosów z Rosji.

W mieszkaniu razem z nami mieszkał major rosyjski, który pochodził z Kijowa albo z Kierskiego, bardzo sympatyczny starszy pan, który starał się nam przedstawić nam Rosję, jak ona wygląda doprawdy i co nam daje i jaka to jest potęga - a myśmy się z tej potęgi śmiali … Tak bowiem wyglądała w tym czasie ta cała rosyjska potęga … Stawiano piękne pomniki z papieru …, a myśmy ich znienawidzili.

Ale po pewnym czasie wszystko to zaczęło się trochę organizować. Nie można było tak bezczynnie chodzić i nic nie robić. Każdy, mniej więcej, starał się o jakąś posadę. Ja zgłosiłem się do Urzędu Zdrowia i przesłano mnie do takiego małego miasteczka, które było oddalone o jakie 10 km od Sanu i nazywało się Krakowiec. Kierownikiem tego rajzdorobdziełu (okręgowy wydział zdrowia) był tamtejszy lekarz, dr Berger. Dr Berger skierował mnie do jeszcze mniejszego miasteczka, oddalonego 8 km od Krakowca, z piękną nazwą - Wielkie Oczy (nazwa spotykana jedynie w „Potopie”). Tak więc dr Berger proponuje mi wyjazd do małego miasteczka, Wielkie Oczy, gdzie miało być jednoosobowe ambulatorium, jeden lekarz, jedna siostra i jeden sanitariusz. I ja rzeczywiście natychmiast to objąłem. W międzyczasie Hanka pracowała we Lwowie i zapisała się na specjalny kurs aptekarski.

 

Żydowski charakter miasteczka Wielkie Oczy (do wybuchu II Wojny Światowej)

 

Miasteczko Wielkie Oczy liczyło 1100 mieszkańców, w tem 700 Żydów. Reszta to byli Polacy i Ukraińcy. Ponieważ w miasteczku była taka przewaga Żydów każdy Polak i każdy Ukrainiec mówił „perfekt” po żydowsku. Mieli ze sobą stały kontakt. Bardzo biedne miasteczko. Miasteczko składające się z małych krawców, małych sklepikarzy, takich sklepikarzy, którzy przed wojną umierali z głodu. Dla przykładu: jeżeli przyszedłeś do takiego sklepu i chciałeś kupić pudełko zapałek sklepikarz przepraszał cię, szedł do sąsiada, tam brał dwa pudełka zapałek i sprzedawał ci jedno. Ja tego miasteczka przed wojną nie widziałem. Miasteczko, które żyło zasadniczo tylko z Ameryki. Nie było tu rodziny, która nie miała kogoś w Ameryce, kto by jej posyłał pieniądze. Te pieniądze chowało się na czarną godzinę, na wydanie córki za mąż. Poza tym, każdy miał tu maleńki ogródek lub kawałek pólka, gdzie orał i gdzie miał troszeczkę jarzyn. To byli Żydzi-chłopi. Poza tem byli też Żydzi, którzy trudnili się sprzedażą koni i bydła. Żydzi, którzy byli „faktorami” przy różnych sprzedażach. Ale wszyscy ci byli doprawdy największą biedotą.

W tym miasteczku był jeden lekarz, Żyd, nazwiskiem dr Grünseit, którego ja już nie spotkałem, gdyż w międzyczasie on umarł. Dr Grünseit był lekarzem powiatowym, czyli fizykiem. I bardzo bał się chorób. Gdy dla przykładu był wezwany do przypadku tyfusu plamistego, to badał od drzwi, nie dochodził do pacjenta. I mimo wszystko umarł na tyfus plamisty. Praktykę po nim objęła jego żona, która nie była lekarzem. Była ona jednak bardzo zdolną kobietą i ona leczyła wszystkich ludzi w całym powiecie. Leczyła ich zresztą z wielkim sukcesem. Odbierała porody. Wszystko robiła. Leczyła chorych w całym rejonie.

Tak wyglądała sytuacja Żydów w miasteczku Wielkie Oczy aż do chwili wybuchu II Wojny Światowej.

 

Położenie Żydów w okolicznych wsiach i miasteczkach aż do wybuchu II WŚ

 

We wszystkich miasteczkach i wsiach okolicznych mieszkali aż do wybuchu wojny Żydzi. Największym ośrodkiem był Krakowiec. To już było większe miasteczko. Nie pamiętam dokładnie jego wielkości, ale było ono prawdopodobnie trzykrotnie większe, aniżeli Wielkie Oczy. Naturalnie procentowość Żydów nie była tu tak wielka, jak w Wielkich Oczach. Było tu już dwóch lekarzy, była tu już apteka (w Wielkich Oczach i w innych miasteczkach okolicznych nie było ani jednej apteki), były pewne urzędy. Jeżeli chodzi też o inne wsi, to w każdej z nich, nawet w najmniejszej, mieszkali Żydzi. Jeżeli chodzi o nazwy, to pamiętam tylko wieś Kobylnica. Inne nazwy uleciały mi z pamięci. W każdej z tych wsi mieszkali Żydzi. Była to w całej okolicy największa biedota. Taka biedota, z którą ja się nigdy do tego czasu nie spotkałem, mieszkając stale w większym mieście. Naturalnie, byli w obrębie tych wsi ludzie bogatsi i biedniejsi, ale to wszystko była właściwie biedota.

W Krakowcu była jedna synagoga, stara synagoga, była mykwa, była gmina żydowska i piekarnia. Szkoły żydowskiej nie było. Najprawdopodobniej musiał być cheder, była bowiem tylko szkoła polska. I był tam taki piekarz, u którego piekło się mace. Pamiętam jeden raz - każdy z obywateli chodził ze swoją mąką do tego piekarza i u niego piekł macę.

 

Objęcie praktyki lekarskiej w Wielkich Oczach, jako jedyny lekarz w całym rejonie

 

Objąłem praktykę lekarską po żonie dr Grünseita, która jakkolwiek była bardzo poważana i bardzo szanowana, nie była siłą kwalifikowaną. Ja objąłem po niej posadę i dostałem jej domek. Ona wyjechała, zdaje się, że do Lwowa. Miała ona dwoje dzieci. Co się z nimi stało - nie wiem.

Chciałbym w pierwszym rzędzie opisać życie w tym miasteczku, tło i zmienione warunki, w jakich rozpocząłem praktykę, jako jedyny lekarz w całym rejonie. Życie … zmiany …, które zaczęły się tworzyć w miasteczku po wkroczeniu Rosjan - było to coś niespodziewanego. Coś, o czem tamtejsi Żydzi marzyli jak o Mesjaszu. Przyszli ludzie, którzy ich wyzwolili. Ci Sowieci wyzwolili ich. Podnieśli ich stan. Dali im coś - status, którego nie mieli nigdy przedtem w życiu. Żydzi przyjęli Rosjan z entuzjazmem. Może nie tyle starsi, którzy byli rozsądniejsi, tylko młodzież, która stworzyła ten komsomoł, a potem zaczęła się wyżywać w tym komsomole. Niestety, w tym całym komsomole był tylko jeden goj i reszta - Żydzi. Powiedzmy, że była to właściwość rasowa, raczej rasy południowej, która potrafi przesadzać we wszystkim. I zaczęło się coś, co było bardzo niemiłe … Dla przykładu, ta grupa komsomołowska objeżdżała powiat, strącała kapliczki przydrożne i rozbijała je. Zachowywali się „plus catolique que le pape” - zupełnie niepotrzebnie. I to zemściło się później - przyznaję się. Ja starałem się zajmować stanowisko pośrednie, w ogóle nie angażować się. Ponieważ jednak byłem jedynym lekarzem w miasteczku musiałem dla przykładu przyjść, gdy odbywały się spory i musiałem być obecny na wiecach. Leczyłem wszystkich w całym rejonie. Leczyłem Żydów i nie Żydów. Leczyłem także wszystkich Rosjan przebywających na tym terenie. Odwiedzając tych ostatnich starałem się zawsze, ażeby po 15 minutach Hanka mnie wezwała, pod pozorem tego, że jakiś pacjent przyszedł. Nie chciałem się angażować z Rosjanami. Oni mi byli bardzo sympatyczni, przyznaję, ale mimo wszystko nie chciałem tego zbliżenia. Ci Rosjanie w miasteczku byli elementem napływowym. Byli to przeważnie żołnierze. Była to cała grupa, czyli tak zwana czastyna rosyjska, przebywająca czasowo w tym małym miasteczku. Byli to żołnierze, przeważnie Ukraińcy. Było wśród nich całkiem dużo Żydów rosyjskich, bardzo sympatycznych, bardzo miłych - niestety wychowanych w ten sposób, że nie dawali nam oni odpowiedzi, gdy myśmy ich pytali, co to właściwie jest, że Niemcy połączyli się tu z Rosjanami, zamiast bić się z nimi. Na to odpowiadano nam – „poczekaj!”. Ale to byli doprawdy bardzo porządni ludzie.

Nie otrzymywałem zapłaty za każdą wizytę. Medycyna była znacjonalizowana, to była pensja. Leczyłem chorych w całym rejonie, to znaczy w okolicy Krakowca i w całej okolicy Wielkich Oczu. Jeżeli chodzi o plastyczne określenie tego rejonu, to miał on formę trójkąta. Jedyna apteka, skąd czerpałem lekarstwa mieściła się w Krakowcu. Rzeczy łatwiejsze, jak na przykład maści, wyrabiała Hanka, po ukończeniu kursu aptekarskiego we Lwowie. Początkowo przebywałem w Wielkich Oczach sam. Hanka uczyła się we Lwowie. Po pewnym czasie sprowadziłem ją do Wielkich Oczu. W Urzędzie Zdrowia potrzebna była buchalterka. Pojechałem do Lwowa po Hankę i w pociągu uczyłem ją alfabetu. Nie znała w ogóle rosyjskiego, a musiała umieć przynajmniej napisać kilka słów w tym języku. Uczyłem ją więc w pociągu alfabetu i ona przyjechała z gotowym alfabetem do Wielkich Oczu. I objęła tę posadę. Po pewnym, krótkim czasie dostaliśmy rosyjską kierowniczkę Urzędu Zdrowia. Była to młoda dziewczyna, Rosjanka, która była przed wojną siostrą i także podczas wojny była siostrą w wojsku. Ona to zawiadywała Urzędem Zdrowia. Później dostarczono nam drugą kierowniczkę, która przyjechała z Pskowa, o ile się nie mylę - i w ten sposób zaczęło się normalne życie w miasteczku.

 

Wybuch wojny niemiecko-rosyjskiej i rozkaz objęcia opieki sanitarnej w całym okręgu

 

Wybuch wojny niemiecko-rosyjskiej zastał nas w Wielkich Oczach. Zaczęło się już od pewnego czasu, mniej więcej jakieś dwa do trzech miesięcy przed wybuchem wojny, tworzenie umocnień na granicy Sanu i kopanie rowów. To ostatnie, była to dla mnie bardzo przykra rzecz. Ludzie bowiem zgłaszali się do mnie, abym ze względu na ich zdrowie dawał im zwolnienia. Ja natomiast byłem trzymany za pysk przez partię i oni nie pozwalali mi zwalniać nikogo, chyba kogoś, kto już rzeczywiście nie mógł poruszać nogami. Rowy kopali ludzie starsi i ludzie młodzi, przeważnie jednak młodzi. Kopanie rowów było obowiązkowe. Każde miasteczko i każda wieś musiały dostarczyć tyle a tyle ludzi dziennie do kopania tych rowów.

Potem, dnia 22 czerwca roku 1941 nastąpił wybuch wojny niemiecko-rosyjskiej. Myśmy nic o tym nie wiedzieli. Zaczęło się to w ten sposób, że nad ranem, około godziny 4-tej nadjechał jakiś samochód rosyjski pod mój dom  i ktoś zapukał do mojego okna i zawołał - przywieziono chorą. Ubieram się szybko i jadę z nimi do ambulatorium, które było oddalone o jakieś 300 m od mojego domu i wówczas wynoszą mi z auta nieżywą kobietę. Pytam o okoliczności - jak to się stało … Nic mi jednak nie chcieli odpowiedzieć i zostawili mnie z tą nieżywą kobietą. W międzyczasie zaczęły dochodzić do nas odgłosy kanonady. Ja jestem związany ustawami rosyjskimi, staram się więc bezwzględnie uzyskać połączenie z prokuratorem, ażeby dowiedzieć się, co mam z tym trupem kobiety zrobić. W końcu dostaję tego prokuratora, a on mi mówi: „Naplewać! Wojna jest!” … Wtedy dostałem pierwsze oficjalne oświadczenie o wybuchu wojny.

Tymczasem ja dostaję rozkaz pozostania w tym miasteczku, ponieważ nie ma tu innego lekarza. Jest to rozkaz z partii, rozkaz objęcia całej sanitarnej opieki nad tym całym okręgiem i ewentualnie pomaganie także jednostkom bojowym. Do mnie należał okręg Krakowca i Wielkich Oczu. W międzyczasie zaczyna się panika. Komsomołcy uciekają razem z Rosjanami. Nasza czastyna, jednostka bojowa, zaczyna się okopywać. Ja posyłam do apteki do Krakowca, ażeby sprowadzić jak najwięcej lekarstw. W międzyczasie idę do tak zwanej kooperatywy, ponieważ nie mam dostatecznej ilości środków opatrunkowych. Bierzemy sztuczkę płótna i zaczynamy robić z tego szarpie. Już po upływie trzech do czterech godzin zaczynają napływać pierwsi ranni. I tych rannych ja przyjmuję i opatruję bez przerwy do nocy, gdzieś do godziny 1-ej w nocy. Mniej więcej 250 rannych miałem sam jeden. Nie pamiętam co ja właściwie robiłem - byłem jak gdyby w transie. Cały byłem zakrwawiony i nic innego nie robiłem, tylko opatrywałem jednego rannego po drugim. Pomagało mi przy tym jakichś dwóch czy trzech chłopców. W międzyczasie dowiadujemy się, że trzeba już uciekać. Dają mi znać, że najlepiej jest uciekać do kościoła. W kościele były bowiem duże podziemia. Powiedziano nam, że Niemcy już w tej chwili wchodzą do miasteczka … Proboszczem tego kościoła był mój osobisty przyjaciel, ksiądz Murdza. Murdza chodził w Rzeszowie do tego samego gimnazjum, do którego ja uczęszczałem, tylko 30 lat wcześniej. Dostajemy się do tego podziemia nad ranem i słyszymy po drodze, gdzieś na podwórku, dochodzą do nas z plebanii strzały karabinów maszynowych. Dowiadujemy się jednocześnie, że Niemcy objęli już całe miasteczko … Sowieci ewakuowali kogo mogli ze swoich rannych, innych rannych pozostawili.

 

Wkroczenie wojsk niemieckich do Wielkich Oczu

 

Wiem i widziałem, że pierwszy który wszedł z karabinem maszynowym na plebanię był proboszcz z Salzburga. Zaraz jednak rozebrał się i poszedł do naszego księdza Murzy do spowiedzi.

Teraz my … zostajemy w podziemiach kościoła przez jakiś czas, a właściwie do końca dnia. Następnego dnia rano zaczęliśmy wychodzić. Ja poszedłem do siebie do domu. Po drodze spotykamy wojska niemieckie, przybyłe do miasteczka. Żołnierze myją się bardzo ładnie, tym ich zwyczajem.

Ja przychodzę do domu i w domu nie mam nic do jedzenia. Wtedy zaczął się rewanż, ponieważ ja przez cały czas starałem się zachować stosunkowo neutralnie i odpowiednio. Zaczęli przychodzić jeden po drugim moi pacjenci, czy to był Żyd, czy nie Żyd, i przynosili mi jedzenie.

Pierwsza chwila - to chwila wkroczenia wojsk niemieckich. Żydów nie zaczepiano. Ja zostałem wezwany od razu na konferencję prasową, gdyż w pierwszej grupie znajdowali się korespondenci wojenni. Pytali mnie oni w języku niemieckim, jakie są moje wrażenia, jaka jest potęga sowiecka, itd. Ja nie miałem wtedy wielkiej opinii o tej potędze i przypuszczałem, że wojna skończy się do trzech miesięcy. Mam wrażenie, że to samo przypuszczali także Niemcy.

 

Wkroczenie jednostek administracyjnych. Nałożenie obowiązku noszenia opasek, utworzenie Judenratu, bicie i rabowanie mienia żydowskiego przez policję ukraińską.

 

Teraz powoli zaczynają wchodzić do miasteczka jednostki administracyjne. Odpowiednie władze wydają rozporządzenie noszenia opasek i utworzenia Judenratu. O getcie nie było tu mowy, miasteczko było za małe na getto. Nie było tu zresztą ani policji żydowskiej, ani żydowskiej dzielnicy - miasteczko było za małe na stworzenie dzielnicy żydowskiej. Żydzi pozostali w swoich mieszkaniach.

Utworzono jednak zaraz policję ukraińską. I ta policja od razu zaczęła pokazywać swoje rogi. Zaczęło się bicie i rabowanie. Bito Żydów w różnych okolicznościach, wcale nie przy pracy. Nie było tu bowiem żadnej pracy. Robiono rewizje po domach. Przy tej okazji bito Żydów i rabowano rzeczy żydowskie. Każdy ojciec, który miał syna komsomolca odpowiadał za jego grzechy.

Nosiliśmy białe opaski z niebieską gwiazdą. Początkowo opaski miały być białe, bez żadnej oznaki. Później, po pewnym czasie, trzeba było nosić je z gwiazdą. Ja jestem nadal lekarzem i w tym charakterze pozostaję razem z Żydami pochodzącymi z Wielkich Oczu.

 

Wysyłki do obozów pracy

 

Krótko potem zaczyna się okres wysyłania Żydów do obozów pracy. Podstawy do wysyłki nie było żadnej. Po prostu Judenrat otrzymywał rozkaz wysłania takiej czy innej ilości ludzi. Nie przypominam sobie nazwy obozu, do którego wysyłano. Ludzi ładowano na furmanki i furmankami wywożono ich do Jaworowa. Jaworów stanowił większy ośrodek. Tutaj przywożono także Żydów z innych wsi i miasteczek. Stamtąd dopiero wywożono ich pociągami - i nazywało się, że jadą oni do obozów pracy. Naturalnie wszyscy starali się unikać wysyłki do pracy i teraz zaczęły wychodzić na światło dzienne te amerykańskie pieniądze, które chowano na czarną godzinę. Pieniędzmi tymi starano się przekupić członków Judenratu.

Nazwisk członków Judenratu nie pamiętam. Pamiętam tylko nazwisko jednego z nich - Feiner się nazywał. To mi trochę pomogło, gdyż moja żona była z domu Feiner, tak, że on miał większy wzgląd na mnie. Twierdziliśmy nawet, że jesteśmy jego krewnymi. To nie było takie pochlebne pokrewieństwo, bo przed wojną Feiner był koniokradem i miał jakiś młyn także - w każdym razie reputacji nie miał on dobrej. Zresztą to jego prywatna rzecz, czy był on koniokradem przed wojną, czy też nie. Tego ja nie wiem. Nazwisk innych członków Judenratu nie przypominam sobie.

Zaczęło się wysyłanie paczek do obozów pracy. Byli już pierwsi uciekinierzy z jednego z tych obozów, którzy opowiadali, jak ich tam traktują. Nazwy tego obozu nie pamiętam. To był obóz bardzo mały, jeden z zupełnie małych obozów. Dokładnie - mam wrażenie - nikt nie wiedział, jak się ten obóz nazywał.

I teraz zaczęło się - powiedzmy – wegetowanie, żydowskie wegetowanie, ponieważ Żydzi stanowili kiedyś większość w tym miasteczku, Żydzi, którzy musieli zejść teraz w podziemie i Żydzi, którzy nie mogli się więcej pokazywać. Poza tem, zapanował głód.

 

Głód panujący w miasteczku, którego ofiarami byli głównie Żydzi

 

I nadszedł głód. Było to na wiosnę roku 1942. Zaczęło się od tego, że okolica Wielkich Oczu, jak też samo miasteczko, przeznaczone zostały w programie rolniczym na hodowlę pomidorów. Zakazano siać żyto, a właściwie pozostawiono tylko bardzo mało obszaru na żyto i na pszenicę. Pomidory w ogóle nie urodziły się, a żyta także nie było. Potem chłopi zaczęli wyjeżdżać do Lwowa i kupować, co oczy widziały. Przywozili fortepiany, przywozili najrozmaitsze ubrania i futra. Wszystko za zamianę na jedzenie. Tak się rozpędzili z tym kupowaniem, że kiedy przyszedł przednówek nie mieli co jeść.

Całe miasteczko żyło właściwie tylko na mleku i na gotowanej na mleku trawie. Głodowała cała ludność miasteczka. Z jednej strony chłopi rozpędzili się w kupnie rzeczy. Z drugiej strony poprzedni rok nie przyniósł dobrego plonu, gdyż były te pomidory, które się nie udały - tak, że w miasteczku panował głód. W nielicznych tylko domach piekło się chleb. Wiedzieliśmy o tym, gdyż było widać dym, który szedł z komina i można też było poczuć, że piecze się chleb. Ale to miało miejsce tylko w paru domach. Reszta ludności prawdziwie głodowała. Naturalnie, więcej niż inni głodowali Żydzi.

 

Kontynuowanie praktyki lekarskiej w miasteczku na zasadach indywidualnego honorarium

 

Ja leczyłem nadal chorych. Leczyłem nadal wszystkich, Żydów i nie Żydów. Za czasów rosyjskich otrzymywałem za leczenie pensję. Za czasów niemieckich nie było pieniędzy i zacząłem otrzymywać honoraria. Honorarium otrzymywałem w formie jedzenia. Dostawałem kurę, tu znów dostawałem jajka, tu dostawałem trochę zboża, zależało od tego, co kto miał. A jeżeli nie miał - to leczyłem bez niczego.

 

Wysiedlenie wszystkich Żydów z Wielkich Oczu - ‘Judenrein’

 

Był miesiąc czerwiec, rok 1942. Pewnego dnia zajechało do miasteczka SS, razem z nimi policja czarna - byli to Ukraińcy, którzy nosili czarne mundury, i kierownik całego okręgu, tak zwany Landrat. Zaczęło się od tego, że wzięli oni kilku zakładników, między innymi także i mnie, a potem zaczęli spędzać wszystkich Żydów na Rynek, na wysiedlenie. Stąd poszli wszyscy Żydzi do Jaworowa, a z Jaworowa na Janowską. Mnie tymczasem zwolniono. Poza mną było jeszcze kilku zakładników, byli to głównie obywatele bardziej znani w miasteczku. Tych także wypędzono, razem z innymi Żydami do Jaworowa. Całe miasteczko zostało opróżnione, tak zwane Judenrein, z wyjątkiem dwóch Żydów, to jest mnie i Hanki (żony).

Do dnia wysiedlenia wpadała czasem do miasteczka żandarmeria niemiecka, ale bardzo rzadko i w przejeździe. To miasteczko było położone tak na uboczu, nie było tu żadnej szosy prowadzącej do większych ośrodków, tak że właściwie tylko przejazdem ktoś tu wpadał.

Jedyna rzecz większa, która się tutaj znajdowała, to fabryka spirytusu - spiritzawod, w której pracował mój bardzo serdeczny przyjaciel, inż. Urban. W tym czasie nazywał się on inaczej, nie pamiętam w tej chwili jego nazwiska. Za czasów rosyjskich, a potem za czasów niemieckich, był on naszym przyjacielem i razem z nim przechodziliśmy najcięższe czasy. Przeżył on wojnę i jest obecnie profesorem na uniwersytecie we Wrocławiu.

 

Zezwolenie na pozostawienie w miasteczku jedynego lekarza, Żyda, i na wykonywanie przez niego praktyki lekarskiej w całym okręgu

 

Właściwie także Hankę miano wysiedlić. Złożyło się jednak w ten sposób, że przyszedł do mnie landrat ze swoją przyjaciółką i zaczął kontrolować, jak wygląda moje ambulatorium. Zapytał przy tem Hankę: „Du Juedin, wer macht hier Ordnung?”. Więc Hanka odpowiedziała: „Ich!”. Wówczas landrat wziął białą rękawiczkę i zaczął przecierać nią meble w ordynacji, by się przekonać, czy jest jakiś kurz na nich. Szczęśliwie się złożyło, że nie było żadnego kurzu. Wobec tego powiedział: „Ty zostajesz tutaj i będziesz pomagała doktorowi - on tutaj zostaje!”. W tym momencie był koniec mojego pobytu, jako Żyda, w Wielkich Oczach. Kazano mi zdjąć opaskę, bo już nie było potrzeby noszenia jej. Nie było po prostu więcej Żydów. Opaskę kazał mi zdjąć hołowa-sil-rady, to znaczy wójt, który był Ukraińcem. Także na policji kazano mi zdjąć opaskę, ponieważ nie było już Żyda w Wielkich Oczach i nie było już Żyda w całym okręgu. Wszystkich wywieziono przez Jaworów na Janowską. To był maj 1942 rok. Od tego czerwca 1942 żyłem właściwie bardzo wygodnie. Dostawałem przydziały takie same, jakie dostawali Polacy i były czasy, że zapominałem zupełnie co się dzieje w świecie. O wojnie nic się nie słyszało, gazet nie było, tyle tylko, że jakieś wieści przedostawały się do Wielkich Oczu. Głównie chłopi przywozili różne wieści. Przez cały czas nigdzie nie wyjeżdżałem, tylko do tych moich okręgowych wsi, gdzie leczyłem chorych.

 

Ucieczka z Wielkich Oczu przy pomocy wójta, Ukraińca

 

Aż pewnego dnia przyszedł do nas do domu wójt (ten sam, który kazał mi w swoim czasie zdjąć opaskę) i powiedział nam, że dostał rozkaz odstawienia mnie i Hanki na policję. Następnego dnia przyjechać miał lekarz ukraiński, wobec tego ja jestem już niepotrzebny. Było to we wrześniu 1942, czyli po upływie 6 miesięcy. Rozkaz był, ażeby mnie policja ukraińska przewiozła na Janowską. Wójt powiedział jeszcze: „Teraz już Niemcy są pod Stalingradem, diabli wezmą wszystko wcześniej czy później. Jak chcesz, to mogę cię albo przechować, albo ja ci dam taką poświtkę, takie poświadczenie, i dam ci konie, i uciekaj stąd!”.

My posłuchaliśmy wójta i w nocy uciekliśmy do Jarosławia. W Jarosławiu wsiedliśmy do pociągu i pojechaliśmy - dokąd? Nie wiedzieliśmy właściwie dokąd jedziemy. Jedyny dokument, jaki miałem przy sobie, to było zaświadczenie wójta stwierdzające, że dr Stanisław Strasser i żona wyjeżdżają do krewnych do Krakowa. To był jedyny dokument, jaki miałem przy sobie. Nic innego nie miałem, bo w Wielkich Oczach nic właściwie nie było.

 

Dalszy ciąg wspomnień dr Szaroty (Strassera) opisujący jego losy do końca wojny pomijam, gdyż nie odnosi się już do Wielkich Oczu. Państwo Strasser przeżyli wojnę i wyemigrowali do Australii.

 

Henryka Szarota (z d. Feiner)

 

Nazywam się Henryka Szarota z domu Feiner. Urodziłam się dnia 29 czerwca 1912 roku w Krakowie. Tutaj skończyłam szkołę podstawową oraz gimnazjum. Wojna zastała mnie w Krakowie. Mój ojciec, Izydor Feiner, umarł śmiercią naturalną w getcie krakowskim. Było to w przeddzień wysiedlenia do Płaszowa i likwidacji getta, w marcu 1943 roku. Ojciec mój umarł na zawał serca. Moja matka, Maria Feiner, z domu Silberbach, zginęła w Stutthofie.

Z rodzeństwa miałam jedną siostrę i trzech braci. Moja siostra, Bronisława po mężu Gelbwacks, zginęła razem z moją matką w Stutthofie. Po likwidacji getta krakowskiego zostały one obie wysiedlone do obozu w Płaszowie, gdzie matka moja pracowała u Madricza, a siostra pracowała początkowo w szpitalu, a następnie na innej placówce, której dokładnie nie pamiętam. Z Płaszowa zostały one wysiedlone, poprzez Oświęcim, do Stutthofu, gdzie obie zostały zastrzelone razem z grupą kobiet przybyłych tu z placówki Madricza z Płaszowa. Grupa ta liczyła około 1000 kobiet. Wszystkie zastrzelone zostały nad morzem.

Moi bracia przeżyli wojnę w Rosji. Oto ich imiona: Leon, Teodor i Józef. Obecnie znajdują się oni w Australii, dokąd ja ich sprowadziłam.

.   .   .   .   .   .   .   .   .   .

 

Wyrabianie lekarstw i dostarczanie ich chorym ludziom

 

W tym czasie, gdy mój mąż rozpoczął pracę w Wielkich Oczach jako lekarz, ja udałam się do Lwowa i zapisałam się na kilkumiesięczny kurs aptekarski. Po ukończeniu wspomnianego kursu wróciłam do Wielkich Oczu. Wielkie Oczy i cały okręg, a więc wszystkie wsi i miasteczka okoliczne aż do Krakowca, nie posiadały apteki. Mój mąż był jedynym lekarzem w tym całym okręgu, a ja byłam jedyną aptekarką, która dostarczała w tym okręgu lekarstw. Lekarstwa te wyrabiałam w naszym laboratorium. Nie były to lekarstwa skomplikowane. W pierwszym rzędzie robiłam różne maści, używane przy chorobach skórnych, poza tem, preparowałam lekarstwa skromne, sporządzone ze skromnych środków, zakupionych najczęściej w Krakowcu.

Mój mąż leczył ludzi w całym okręgu, a po jego wizycie ja dostarczałam chorym lekarstw, zanosząc je najczęściej pieszo, albowiem najczęściej nie miałam czem się dostać do danej wsi czy miasteczka. Wielkie Oczy leżały w odległości 20 km od Jaworowa, skąd było 50 km do Lwowa. W Jaworowie bywałam bardzo często i tutaj przywoziłam lekarstwa. Bywałam też bardzo często w Krakowcu oddalonym 8 km od Wielkich Oczu. Do Krakowca i do wsi leżących w jego sąsiedztwie chodziłam z lekarstwami najczęściej pieszo. Nie było prawie możliwości dostania się tam innym sposobem. Bywały także przypadki, że szłam z jakimś pilnym lekarstwem pieszo także do Jaworowa. Czyniłam to latem i zimą przez okres blisko 18 miesięcy.

 

Jedyna apteka i jedyny szpital w promieniu 30 km

 

Jedyna bowiem apteka w tym całym okręgu, w promieniu co najmniej 30 km, znajdowała się w Krakowcu. Właścicielem i kierownikiem tej apteki był Żyd. Niestety, nazwiska jego nie pamiętam. Przy pracy pomagał właścicielowi jego syn. To była jedyna apteka, do której zjeżdżali się ludzie z całego okręgu. W okręgu tym istniał też jedyny szpital, znajdujący się w miasteczku Budzyń, oddalonym o 8 km od Wielkich Oczu. Był to szpital dla ludzi chorych na choroby zakaźne. O pójściu do szpitala mówiło się też – „na Budzyń”. W tym czasie, gdy my mieszkaliśmy w Wielkich Oczach, panowały w okręgu epidemia choroby meningitis i epidemia tyfusu plamistego. Mój mąż często chodził „na Budzyń” i leczył ludzi tam umieszczonych. Po każdej jego wizycie ja udawałam się do szpitala pieszo i zanosiłam potrzebne chorym lekarstwa. Innego szpitala dla chorych na niezakaźne choroby, nie było w całej okolicy.

 

Świadectwo złożone w Instytucie Pamięci Yad Vashem w Jerozolimie.

Powrót