CWI ORENSTEIN
Cwi Orenstein,
urodził się na początku lat 20-tych XX wieku i do wiosny 1941
mieszkał na Korczunku, nieistniejącym już folwarku
leżącym kilka kilometrów na północ od Wielkich
Oczu. Zamieszczone tu wspomnienia, to dwa pierwsze rozdziały
książki autobiograficznej „Pamiętać, nie zapomnieć”
opublikowanej przez autora w czerwcu 2005 w Tel Awiwie. Tłumaczenie z
języka hebrajskiego na polski – autor strony.
MOJE MIASTECZKO
Cwi (Henek) Orenstein |
Urodziłem się w Polsce w miasteczku Wielkie Oczy. Nazwa ta
została mu nadana przez polskich osadników, którzy
przybyli tu w XVI wieku i widzieli w dwóch istniejących tu wtedy
dużych stawach „wielkie oczy”, które spoglądały na nich
z powierzchni ziemi. Pierwsi Żydzi, którzy osiedlili się w miasteczku w XVII
wieku, nazwali go po żydowsku Wilkocz. Była to malownicza
miejscowość otoczona lasami, polami i polnymi drogami, które
latem pokrywały obuwie wędrowców kurzem, a jesienią i z
początkiem zimy oblepiały je bez ustanku błotem, aż do
nadejścia śniegów, które po roztopieniu znów
zamieniały drogi w grząskie błoto. Rzeczki i strumienie wody
torowały sobie drogę w żyznym gruncie i stawały się
miejscem kąpieli i młodzieńczych zabaw okolicznych dzieci oraz
źródłem wody dla praczek na ich brzegach. W
roku 1772 miasteczko zostało przyłączone do Cesarstwa
Austro-Węgier, jako część prowincji Galicja, w
której Żydzi uzyskali emancypację na mocy konstytucji z roku
1867. Po zakończeniu I wojny światowej, w ramach porozumienia o
przebiegu granic w Europie, tereny te zostały zwrócone Polsce, a
Wielkie Oczy znalazły się w powiecie Jaworów w
województwie lwowskim. |
W tym czasie Żydom nie wolno było nabywać ziemi i dlatego
mój dziadek, Jakub Orenstein, który mieszkał w niedalekich
Morańcach, wydzierżawił w końcu XIX wieku od polskiego
dziedzica Czernego folwark z dużym areałem ziemi w miejscu zwanym
Korczunek, co oznacza teren, na którym wyrąbano i wykarczowano
drzewa w celu utworzenia polany. Folwark był oddalony o 3 km od Wielkich
Oczu. Sam dziedzic zamieszkiwał we Lwowie i posiadał w okolicy
także inne grunta i majątek. Dwa razy w roku mój ojciec
jeździł do niego, aby uregulować opłatę dzierżawną
i inne płatności. Stosunek dziedzica do Żydów w
ogóle, a do naszej rodziny w szczególności, był dobry i
uczciwy i był on za to bardzo chwalony. Jako dorastający
młodzieniec poznałem jego syna Staszka, który
służył w polskiej armii.
Folwark i pola rozciągały się na terenie o średnicy 3
km, a zabudowania były ogrodzone. Ponieważ przez folwark
przebiegała droga biegnąca z Wielkich Oczu do wiosek Majdan
Lipowiecki i Tarnawskie, wszyscy jej użytkownicy musieli uzyskać
naszą zgodę na przejście między zabudowaniami. Strumień
płynący północnym brzegiem folwarku graniczył z
terenami wsi Majdan. Z pozostałych stron folwark był otoczony
lasami. Jako dzieci i młodzieńcy wędrowaliśmy po okolicy,
zbieraliśmy grzyby w lasach, zrywaliśmy orzechy, jeżyny,
maliny, jabłka i inne owoce leśne, z których przygotowywano
konfitury i inne przysmaki. Kąpaliśmy się w rzeczce, a
pomocnice domowe prały w jej wodach. Niedaleko od folwarku biegła leśna ścieżka do
leśniczówki. W leśniczówce mieszkała Żydówka
z synem i córką i czasami nas odwiedzali. W drodze do miasteczka
i podczas wycieczek po okolicy korzystaliśmy czasem z tej
ścieżki, aby zatrzymać się na krótki odpoczynek i
napić się świetnej wody ze studni przy
leśniczówce. W naszym folwarku było osiem zabudowań mieszkalnych, obory i
stajnie, kurnik, spichlerz na pszenicę i szopa na płody rolne. Budynek,
w którym mieszkaliśmy był bardzo szeroką budowlą i
pokryty był czerwoną dachówką. W tym samym budynku, ale
z osobnym wejściem, mieszkała wdowa-mleczarka z dwiema
córkami. Nazywała się Basia Mond. Nabywała ona
przetwory mleczne produkowane w folwarku i sprzedawała w okolicznych
wioskach. |
|
Budynek sąsiadujący z naszym był szczególnie
długi i w nim mieszkał mój wuj Ajzyk ze swą rodziną,
moja ciotka Rywka Fuss wraz z mężem i rodziną oraz moja babka
Chaja Orenstein. W dużej piwnicy pod budynkiem Basia-mleczarka
przechowywała przetwory mleczne przeznaczone na sprzedaż wraz z
przetworami na użytek rodziny.
Każda rodzina posiadała służąca, Polkę lub
Ukrainkę, która pomagała w pracach domowych i na folwarku.
Inny budynek służył jako miejsce zamieszkania dla
pięciu rodzin ukraińskich chłopów, którzy
pracowali na folwarku. Jego druga część służyła
jako duża obora dla 100 krów, a tuż przy niej był jeszcze
jeden budynek, w którym w jednej połowie była obora dla
byków i cielaków służących jako bydło
robocze, a w drugiej stajnia dla 30 koni. W pobliżu była szopa, a
obok niej duża stodoła, w której były przechowywane
maszyny rolnicze do cięcia słomy i młócki zboża.
Nowy budynek służył jako magazyn ziarna. Na terenie folwarku
było kilka wysokich i szerokich budynków do magazynowania
różnych zbóż ze słomą po żniwach. W
porze zimowej, gdy nie było innych prac przenoszono to zboże do
stodoły, aby oddzielić ziarno.
Szefem robót i nadzorcą pól folwarku był Chanina
Strassberg, który był także przełożonym
ukraińskich robotników, na których spoczywało
utrzymanie folwarku i ciężar robót: prace polowe, opieka nad
zwierzętami – końmi, bykami, kurami i gęsiami oraz dojenie
krów o stałych porach, trzy razy na dobę. W sezonie
żniwnym i podczas wykopków przybywały każdego dnia setki
robotników z sąsiednich wsi: z Majdanu, z Tarnawskiego i z
Wólki Żmijowskiej.
Reguły koszerności wymagały, aby przy dojeniu krów
przez nieżydowskich pracowników asystował zawsze jakiś Żyd.
Dlatego w czasie dojenia zawsze był obecny ktoś z rodziny albo
mleczarka Basia, która sprawdzała też jakość mleka.
Praca na folwarku była bardzo ciężka. Rozległe tereny
rodziły różne płody rolne: pszenicę, owies i inne
zboża oraz setki ton ziemniaków dostarczanych w
większości do gorzelni w Wielkich Oczach, która
należała do dziedzica i była zarządzana przez Żyda
Bauera. Specjalne tereny były przeznaczone do uprawy paszy dla naszego
bydła. Cześć ogromnych terenów
wydzierżawialiśmy chłopom. W okresie żniw dzierżawcy
żęli zboże, suszyli je kilka dni a potem ustawiali po
sześć ogromnych snopów tej samej wielkości, które
służyły do karmienia bydła w okresie zimowym. Zarobkiem
dzierżawców był jeden z każdych sześciu snopów.
Pięć pozostałych przekazywali do magazynowania poza folwarkiem.
Miałem zwyczaj towarzyszenia ojcu podczas konnego objazdu pól i
zauważyliśmy, że chłopi ustawiali dla siebie snopy
większe od pozostałych, ale najczęściej przymykaliśmy
na to oko.
W długie i chłodne zimowe noce trzeba było nieraz
zajmować się cieleniem się krów w oborze. Zgodnie z
przepisami polskiego rządu nie wolno było ubijać na mięso
jałówek, a tylko cielaki, ale ponieważ rodziło się
dużo samic, których nie chcieliśmy hodować,
zabieraliśmy je po kryjomu do rzeźnika, który zajmował
się dzieleniem mięsa. Zabierał jego część jako
swoje wynagrodzenie, a resztę dostarczał nam do folwarku.
Wraz z innymi dziećmi z folwarku uczyłem się w szkole w
Wielkich Oczach, do której uczęszczały wszystkie dzieci z
okolicznych wsi: Polacy, Ukraińcy i Żydzi, a także dzieci z
pobliskiego Fehlbachu, którego wszyscy mieszkańcy byli Niemcami (po
zakończeniu II wojny światowej nadano im miano folksdojczów) i
z którymi wielkooccy Żydzi utrzymywali kontakty handlowe. Przez
kilka lat kierownikiem szkoły był Niemiec o nazwisku Preidel. Na co
dzień używaliśmy języka polskiego i częściej
jeszcze żydowskiego, a w trzeciej klasie zaczęliśmy uczyć
się także niemieckiego i ukraińskiego. Nauka w szkole
odbywała się także w soboty i oczywiście my Żydzi
byliśmy tego dnia nieobecni, co zmuszało nas do uzupełniania
później nauczanego materiału.
Generalnie rzecz biorąc dzieci żydowskie miały więcej
obowiązków niż dzieci chrześcijańskie. Przed
rozpoczęciem każdego roku szkolnego przybywał do naszego domu na
folwarku mełamed, który przez wszystkie dni tygodnia mieszkał
z nami i przygotowywał wszystkie małe dzieci z folwarku do nauki w
chederze, a na sobotę wracał do swego mieszkania w Wielkich Oczach.
Aby uniknąć codziennych dojazdów z folwarku do szkoły w
Wielkich Oczach, i z powrotem, mieszkaliśmy w jednym z dwóch
domów, jakie mój dziadek nabył w miasteczku i które
stały na dużym placu. W każdą niedzielę furmanka
zaprzężona w dwa konie woziła nas do Wielkich Oczu, a w
piątek po południu wracaliśmy na folwark. Wdowa Eichnerowa,
która mieszkała wraz z dwójką dzieci w naszym domu,
gotowała dla nas wykorzystując produkty przywożone przez nas z
folwarku.
W dni powszednie po zakończeniu zajęć w szkole i po
spożyciu obiadu w domu uczyliśmy się Tory w chederze wraz z
pozostałymi chłopcami żydowskimi z miasteczka. Zgodnie z
żydowską tradycją, którą kształtował ruch
chasydzki, w miasteczku było kilka chederów przeznaczonych dla
małych i większych dzieci, gdzie w godzinach popołudniowych
uczyły się Pięcioksięgu i Talmudu. My uczyliśmy
się u mełameda o imieniu Josel. Żartobliwie przezywaliśmy
go Josel-kanonik, gdyż za każdym razem, gdy w pobliżu
przechodził miejscowy ksiądz, Josel mówił: „oto idzie
kanonik”. Josel-mełamed był bardzo ciekawym człowiekiem i
był biegły w Talmudzie. Nie znosił, gdy przeszkadzano w czasie
lekcji. Uczeń przyłapany na przeszkadzaniu odczuwał jego
ciężką rękę na własnej skórze i był
przy tym groźnie i głośno karcony. Josel miał na utrzymaniu
żonę i dwóch synów i zarabiał na życie z
dużym trudem, podobnie jak większość wielkoockich Żydów,
którzy ledwo wiązali koniec z końcem. W obejściu jego
domu była krowa i czasami uciekaliśmy z lekcji i zbieraliśmy dla
niej trawę, a w lecie pływaliśmy w potoku oddalonym o kilometr
od domu mełameda. Gdy nas na tym przyłapywał karał nas
bardzo ostro.
Czasami chodziliśmy do Żyda o nazwisku Blick, który
miał maszynę do produkcji wody sodowej. Ponieważ w miasteczku
nie było elektryczności trzeba było ręcznie
kręcić koło napędowe maszyny. Zgłaszaliśmy się
na ochotnika do kręcenia, a w nagrodę dostawaliśmy napić
się wody sodowej z sokiem malinowym.
Pośród kolorowych postaci miasteczka wyróżniał
się chory psychicznie Żyd o nazwisku Lippe, którego my –
dzieci – baliśmy się i trzymaliśmy się od niego z daleka.
Ponieważ chrześcijanie mieli studnie w swoich obejściach Lippe
czerpał wodę z centralnej studni na rynku i roznosił ją w
wiadrach do domów żydowskich. W zamian dostawał parę
groszy lub posiłek. Lippe był człowiekiem nieopanowanym i
pozbawionym wszelkich zahamowań i kiedy się zdenerwował
rzucał się z pięściami na pierwszego Żyda, jakiego
spotkał na swej drodze. Tylko szames synagogi dawał mu radę i
Lippe bał się go. Być może obawiał się, że
szames zabroni mu spać w synagodze, gdzie zwykł rozkładać
się na ciepłym kaflowym piecu.
Moi dziadkowie mieli jedenaścioro dzieci i w lecie, w czasie ferii
szkolnych przyjeżdżali do nas wujowie ze swymi rodzinami z całej
polskiej wschodniej Galicji, aby spędzić większość
wakacji na folwarku.
Ze Starego Sambora przyjeżdżała moja ciotka Brandel ze swym
mężem Lejbem Arlebaumem i dziećmi: Libcią, Aharonem,
Katrielem, Leą i Rachelą (wyjechała do Palestyny przed II
wojną światową i zmarła).
Z miasteczka Zborów przybywał mój wuj Szmuel-Josef
Orenstein, jego żona Rachel z domu Katz i ich dzieci: Lea, Szindel i
Jankiel. Wuj Szmuel-Josef przed przeprowadzką do Zborowa mieszkał
wraz z rodziną z nami, w naszym domu w Wielkich Oczach. Wuj zajmował
się wymianą pieniędzy i na poddaszu domu trzymał wszystkie
umowy związane z prowadzonym przez siebie „bankiem”, wraz z paczkami
starych pieniędzy, które wyszły z obiegu. Później
zajmował się handlem skórami. Z początkiem lat 30-tych
przeprowadzili się do Zborowa.
Moja ciotka Dwora, jej mąż Mosze Bulc oraz ich dzieci: Icie,
Katriel, Jente i Sara przyjeżdżali z Jaworowa.
Z Oleszyc przybywała ciotka Miriam ze swym mężem Gotlliebem
i dziećmi: Naftalim (zmarł w wieku 15 lat) i Moszem.
Z Łańcuta przyjeżdżała ciotka Roza, jej
mąż Josef Ketler i kuzyni: Mordechaj, Szmil, Aharon i Ruchcie (dwoje
ostatnich uciekło potem do Rosji, Aharon ożenił się tam i
zmarł, a Ruchcie wyjechała do Izraela ze swym mężem
Szmuelem Balzam i synem Jossele, który założył
rodzinę i mieszka wśród chasydów z Bełza w
Bnej-Braku).
Także rodzina Lehrer, rodzina mojej mamy, miała zwyczaj nas
odwiedzać, ale nie aż tak często, gdyż mieszkali daleko od
nas. Moja mama miała kilku braci i kilka sióstr i pamiętam,
że któreś z nich przyjeżdżało do nas ze Skola i
z Komarna, wraz z dwójką rudych synów. Mój kuzyn ze
strony matki, Mordechaj Szechter, był jedynym, który wyjechał
do Palestyny przed wojną, w roku 1931. Siedem lat później, w
roku 1938, wrócił do Polski, poślubił Tamę i jako
posiadaczom brytyjskich paszportów udało im się wyjechać
z Polski i dotrzeć do Palestyny. Gdy po przejściu wszystkich
okropności wojny przyjechałem do Izraela bardzo mi pomogli. Pozostał
po nich syn Dow i dwoje wnucząt.
Byliśmy bardzo zadowoleni z każdych takich odwiedzin. Wraz z
kuzynami, naszymi rówieśnikami wypełnialiśmy okolicę
krzykami radości i zadowolenia, bawiąc się i ciesząc
całe lato na ogromnych terenach folwarku. Oczywiście nie
zabrakło też różnych wygłupów i rozrabiania.
Pewnej niedzieli, gdy miałem trzynaście lat, mojemu kuzynowi
Naftalemu Gottlieb, starszemu ode mnie o trzy lata, udało się mnie
namówić, aby wziąć konie, które miały
swój dzień odpoczynku, i pojechać konno w kierunku Niemirowa,
uzdrowiska oddalonego od folwarku o około 30 km. Osiodłaliśmy
dwa konie i wyjechaliśmy na łąkę. Po upewnieniu się,
że nikt nas nie widzi wyruszyliśmy w drogę. Mijaliśmy
wioski, częstowaliśmy się u wieśniaków,
którzy nas znali i wreszcie po trudach dotarliśmy do Niemirowa.
Pozwoliliśmy koniom odpocząć kilka godzin w stajni przy
żydowskim zajeździe, a sami wykorzystaliśmy ten czas na
wałęsanie się po miasteczku. Wreszcie wyruszyliśmy w
drogę powrotną. Po drodze zbłądziliśmy i wywołaliśmy
duże zamieszanie wjeżdżając w miejsce zabronione, gdzie
właśnie chrześcijanie świętowali niedzielę.
Nadbiegło dwóch policjantów, kazali nam zejść z
koni i zaczęli nas wypytywać. Gdy przeprosiliśmy za
błąd zestrofowali nas, ale pozwolili nam jechać dalej.
Nie wiedziałem, że jedna z moich krewnych była tam i
widziała całe zajście. Wróciliśmy na folwark,
pospiesznie wprowadzając konie do stajni, i dopiero wtedy
zauważyłem dużą opuchliznę na grzbiecie jednego z koni
spowodowaną złym zapięciem siodła. Po kilku tygodniach ta
krewna odwiedziła nas i opowiedziała rodzinie o wydarzeniu ze
świętującymi i policjantami. Rzecz jasna mój ojciec
był bardzo zły z tego powodu.
Inne wydarzenie mogło skończyć się tragicznie, ale i
tak skończyło się źle. Mój brat Mendel, który
pracował w fabryce w Żurawicy wrócił do domu na koniec
tygodnia i w piątek wieczorem poprosił mnie, abym towarzyszył mu
w objeździe wokół folwarku. Musieliśmy wymknąć
się przed ojcem, który nie pozwalał nam jeździć
konno po rozpoczęciu szabasu. Wzięliśmy ze sobą nowy
pistolet, który był legalnie na folwarku i służył do
odstraszania leśnych zwierząt, a w szczególności
dzików, które niszczyły uprawy (na folwarku był także
stary, długi austriacki karabin, który służył do
tego samego celu). Jechaliśmy po polach i nagle zobaczyliśmy
błysk i podejrzane postaci. Podawałem Mendelowi pistolet i wtedy
padł strzał, który trafił go w dłoń. Mendel
był pewien, że ktoś do niego strzelał, ale przekonałem
go, że to on sam niechcący wystrzelił. Rana bardzo krwawiła
i szybko jechaliśmy do wielkoockiego lekarza, doktora Grünseita.
Obudziliśmy go ze snu, aby opatrzył ranę. Nazajutrz to
wydarzenie było tematem dnia w całym miasteczku.
W naszym domu było kilka
metalowych skarbonek do zbierania datków na cele dobroczynne. Wśród
nich także puszka Żydowskiego Funduszu Narodowego. W każdy
piątek przed zapaleniem świec kobiety wrzucały kilka monet do
puszki Rabbiego Meira Cudotwórcy i innych. Rodzina ofiarowała
też pieniądze na jerozolimską uczelnię religijną Kolel
Galicja. Zapisy tych datków zachowały się aż do dzisiaj.
Każda rodzina dawała też datki według swych
możliwości na gminę żydowską w Wielkich Oczach, aby
umożliwić pomoc socjalną i utrzymanie budynków
publicznych i różnych form działalności. Przed
świętami nasza rodzina miała zwyczaj wysyłania biednym Żydom
z Wielkich Oczu furmanki z ziemniakami i burakami do przygotowania zakwasu na
barszcz, a przed świętami Szawuot mleko i nabiał. Przed
świętami Pesach ojciec wysyłał rabinowi miasteczka
mąkę do wypieku macy, wyrabianą przy pomocy kamieni
młyńskich z pszenicy zbieranej przed nadejściem deszczów,
a dwie pracownice przebierały ziarno od plew pod nadzorem kontrolera
koszerności. Kilkakrotnie ojciec jeździł do admora z Bełza
i zawsze był przyjmowany gościnnie i z szacunkiem, uzyskując
błogosławieństwo i życzenia powodzenia we wszystkich swych
przedsięwzięciach.
W Wielkich Oczach mieszkało około 85 rodzin żydowskich,
które zgodnie ze zwyczajem panującym we wszystkich polskich
miasteczkach i wsiach zamieszkiwały centrum, gdzie koncentrował
się drobny handel prowadzony przez Żydów. Ze względu na
zakaz zatrudniania Żydów na stanowiskach państwowych
większość z nich zmuszona była do utrzymywania się z
uprawiania rzemiosła i drobnego handlu, a głównie krawiectwa,
szewstwa, handlu pasmanterią i wyrobami spożywczymi oraz innych
zawodów i profesji. Po dwóch stronach długiej ulicy
były domy, obory, stodoły i inne budynki – to były gospodarstwa
chrześcijańskie. Tak jak we wszystkich miasteczkach wschodniej
Europy, także w Wielkich Oczach istniały typowe budynki publiczne,
takie jak kościół, szkoła wspólna dla wszystkich
dzieci miasteczka oraz budynki miejscowej władzy lokalnej.
W całym miesteczku były dwie latarnie działające na
gaz. Jedna stała na rynku, a druga na ulicy Krakowieckiej. Gdy gaz
się kończył upływało wiele czasu, zanim
uzupełniono jego zapas, a w międzyczasie panowały
ciemności. Nieliczne budowle przemysłowe, takie jak gorzelnia,
mieściły się na uboczu.
Na rynku miasteczka stały naprzeciw siebie dwie bóżnice,
stara i nowa, oddzielone bitą droga. Niedaleko, w miejscu zwanym
Pasternik, mieściła się mykwa zwana „de bod”. Było to
pomieszczenie parowe, podobne do łaźni tureckiej albo sauny.
Kilkuschodkowe zejście prowadziło do zimnej wody. Kilka razy
towarzyszyłem swemu ojcu, ale nie mogłem znieść
panującego tam zapachu i dlatego unikałem tego miejsca. Mykwa
służyła także kobietom. Mężczyźni korzystali
z niej w piątki, przed rozpoczęciem szabasu.
Moja rodzina uczęszczała do starej bóżnicy zwanej
bejt ha-midrasz (w wymowie aszkenazyjskiej bejs ha-midrejs), w której
modlili się głównie starsi Żydzi miasteczka. Ojciec
miał swoje honorowe miejsce przy wschodniej ścianie, tuż
koło rabina miasteczka Jony Teomim, który kontynuował
wieloletnie tradycje swej rodziny, jako kolejnych rabinów Wielkich Oczu.
W soboty i święta rodzina maszerowała pieszo 3 kilometry z
folwarku do bóżnicy. Ponieważ po drodze przekraczaliśmy
„zakres szabasu” zatrzymywaliśmy się w połowie drogi, aby
położyć na ziemi jakąś potrawę przygotowaną
jeszcze w piątek. Był to zwyczaj praktykowany od niepamiętnych
czasów. W ten sposób mogliśmy iść dalej. Spotykani
po drodze i pracujący na polach Polacy i Ukraińcy, którzy
znali nas, kłaniali się i pozdrawiali unosząc czapki i
życząc dobrej soboty.
Przed Nowym Rokiem i przed Sądnym Dniem wysyłaliśmy furmanki
ze słomą do wymoszczenia podłogi bóżnicy, aby
modlący mogli zgodnie ze zwyczajem zdjąć buty i modlić
się tylko w skarpetach. Przed świętem Sukot wysyłaliśmy
gałęzie do budowy szałasów i składaliśmy je na
rynku dla użytku wszystkich Żydów. W te święta
spaliśmy w naszym domu w Wielkich Oczach, a wieczorem po zakończeniu
święta przyjeżdżały furmanki z Korczunku, aby
zabrać nas do domu na folwark. Święta Pesach spędzaliśmy
wraz z całą rodziną na Korczunku.
Bejt ha-midrasz był starym budynkiem z cegieł, długim i
wysokim, i posiadał grube i mocne ściany. W centrum Sali
wznosiła się bima (blemel), otoczona czymś w rodzaju
poręczy z drewna, z której gabaj prowadził modlitwy i zapraszał
niektórych modlących się do odczytania fragmentów Tory
wyjętej z Aron ha-Kodesz, co było honorowym wyróżnieniem.
Po obydwu stronach bimy były długie ławki i stoły, a
wzdłuż ścian stały drewniane szafy wypełnione grubymi
świętymi księgami. Z boku stał kaflowy piec, który
szames bejt ha-midraszu rozpalał w chłodne zimy i który
palił się w dzień i w nocy dostarczając ciepła jak
wieczny ogień. Na pięterku był babiniec oddzielony
przezroczystą zasłoną ściąganą przez kobiety na
boki, aby rzucać słodycze na głowy chłopców
przystępujących do ceremonii bar-micwa, stojących na
drżących łydkach na bimie, aby odczytać Haftara,
albo na głowę pana młodego świętującego w
bóżnicy „szabas pana młodego” i dostępującego
zaszczytu wstąpienia na bimę. Ci, których było na to
stać, mogli „wykupić” dla kobiet lepsze miejsc w babińcu. W
czasie II wojny światowej bejt ha-midrasz został zniszczony i nigdy
go nie odbudowano.
Każdego piątku szames bóżnicy robił o godzinie
piątej rano pobudkę, w zupełnej ciemności, aby obudzić
Żydów do porannej modlitwy, krzycząc: „Wstańcie, stawcie
się do modlitwy do Stwórcy”. Któregoś dnia szames
spotkał jakiegoś człowieka i w ciemności nie
zorientował się, że ma przed sobą chrześcijanina.
Krzyknął do niego „Wstańcie …”, a napotkany wystraszył
się i uciekł. Nazajutrz złożył skargę w gminie
żydowskiej, która zadbała, aby mu to wynagrodzić.
Nowa bóżnica, która stała naprzeciwko, została
zbudowania w końcu XIX wieku. Po zniszczeniach I wojny światowej
odbudowano ją w roku 1927 dzięki ofiarności pochodzącego z
Wielkich Oczu Eliahu Gottfrieda. Gottfried był biednym sierotą,
który podobnie jak wielu innych biednych Żydów miasteczka
szukał swego szczęścia za morzem, głównie w Stanach
Zjednoczonych. Tam dzięki wytrwałej pracy powiodło mu się i
zdołał zgromadzić spory majątek. Bogactwo nie przesłoniło
mu jednak pamięci o rodzinnym miasteczku i dzięki jego hojności
synagoga została odbudowana i stała się najładniejszą
budowlą Wielkich Oczu, co przyznawali nawet chrześcijańscy
mieszkańcy miasteczka. Synagoga przetrwała II wojnę
światową i stoi aż do dzisiaj. Na jej ścianie została
wmurowana marmurowa tablica dziękczynna z napisem w języku hebrajskim
dla uhonorowania jego hojności: „życzliwemu darczyńcy urodzonemu
w naszym mieście szanownemu obywatelowi Nowego Jorku, szlachetnemu nauczycielowi
naszemu i mistrzowi, Elijahu Gottfriedowi, i jego żonie, szlachetnej pani
Rachel … na znak wdzięczności wykonaliśmy ku ich czci tę
tablicę upamiętniającą ich imię po wsze czasy, aż
do ostatniego pokolenia”.
W miasteczku był jeden kantor, który był także
rzeźnikiem i kontrolerem mięsa. W dni świąteczne, a w
szczególności w trakcie „strasznych dni” i w święto
Simchat Tora trzeba było zdecydować, w której
bóżnicy pojawi się przed aron ha-kodesz i w której
poprowadzi modlitwę. Oczywiście, rozwiązanie tego dylematu nie
odbywało się bez dyskusji i kłotni, argumentów i
kontrargumentów, który z minianów będzie miał
prawo do wysłuchania treli kantora. Najczęściej dyskusje
toczyły się kilka dni, zanim strony doszły do jakiegoś
porozumienia, ku uciesze uczestników i obserwatorów tych
sporów, a w szczególności dzieci, dla których
każda wizyta w bóżnicy szybko stawała się pretekstem
do rozrabiania, co napełniało serca dzieci radością, ale
spotykało się z potępieniem i karceniem ze strony
dorosłych.
Ruch chasydzki miał znaczny wpływ na życie Żydów
w całej Galicji i na utrzymywanie przez nich tradycji. W Wielkich Oczach
najbardziej odczuwalny był ruch chasydzki z Bełza, który
wyciskał swe piętno na wszystkich przejawach życia wielkoockich Żydów
pielęgnujących chasydzkie zwyczaje i głębokie
przywiązanie do tradycyjnego stylu życia. Co jakiś czas do
miasteczka przybywali wielcy i ważni rabini, a między nimi admor z
Bełza i admor z Jaworowa, a także inni okoliczni rabini.
Przygotowania do takich odwiedzin i powitań trwały kilka tygodni i
wszyscy Żydzi miasteczka brali udział w porządkowaniu i
przystrajaniu. Mój ojciec, który posiadał wyjątkowy i
drogi sztrejmel z lisich ogonów pożyczał to
świąteczne nakrycie głowy rabinowi miasteczka, Jonie Teomim, aby
podnieść jego znaczenie i prestiż w oczach szanownych i
ważnych gości przyjmowanych w Wielkich Oczach chlebem i solą,
śpiewami i tańcami.
Któregoś dnia przybył do miasteczka także biskup, aby
odwiedzić swe owieczki. Tego dnia ogłoszono święto.
Mieszkańcy oczekiwali go bardzo niecierpliwie, na jego cześć
grała orkiestra, a młodzież na koniach wyjechała, aby
powitać go i mu asystować. Przy koncu wizyty biskup przejechał
koło synagogi, a Żydzi miasteczka z Księgą Tory oddali mu
cześć. Zaskoczony biskup wypowiedział kilka słów,
ucałował Torę i udał się w dalszą drogę.
Na ogół stosunki między chrześcijanami a Żydami
były dość poprawne, ale nie brakowało nienawiści
chrześcijan w stosunku do Żydów. Źródła tego
antysemityzmu zaczęły się około tysiąca lat
wcześniej, wraz z pierwszym ukazaniem się w
chrześcijańskiej Europie „Protokołów Mędrców
Syjonu”. Nie brakowało księży i innych podjudzaczy,
którzy rozniecali ogień nienawiści. Był także inny
powód, który wypływał z negatywnego stosunku
Ukraińców do polskiego rządu wyrażający się w
różnego rodzaju działaniach przeciwko Żydom. W innych
częściach Polski bojkot gospodarczy Żydów, których
sytuacja ekonomiczna i tak była ciężka, przybierał
formę pogromów. Koła antysemickie głosiły
hasło: „Żydzi do Palestyny”. Dojście do władzy
nazistów i podpisanie w roku 1934 niemiecko-polskiego paktu o nieagresji
spowodowały zwiększenie wpływów niemieckich na
Polskę. W roku 1937 na uniwersytetach ogłoszono „getto ławkowe”.
Ustalono, że studenci żydowscy będą siedzieli w osobnych ławkach,
a na niektórych uczelniach żądanie to zaostrzono i studenci
żydowscy zmuszeni byli uczyć się na stojąco. Rok
później zakazano prawem uboju rytualnego i postanowiono
zmniejszać ilość Żydów posiadających polskie
obywatelstwo.
Polskie i ukraińskie dzieci w Wielkich Oczach miały zwyczaj
drażnić dzieci żydowskie jedząc mięso wieprzowe w ich
pobliżu i wołając na nie różnymi przezwiskami, jak
Lucyfer, władca piekieł, albo Judasz w nawiązaniu do Judasza
Eskarioty, który według wiary chrześcijańskiej wydał
Jezusa Rzymianom.
Któregoś dnia, gdy miałem 10 lat, 18-letni polski
chłopak uderzył mnie w twarz. Policzek spuchł i lekarz, dr
Grunseit, poradził memu ojcu złożyć skargę i
pozwać tego antysemitę. Ojciec postąpił zgodnie z radą
i złożył pozew w sądzie w Krakowcu, miasteczku oddalonym o
kilka kilometrów od Wielkich Oczu, w którym mieściła
się okręgowa placówka policji i sąd. Chłopak
został skazany na tydzień aresztu, ale pod wpływem miejscowych Żydów
ojciec wycofał skargę.
Z nadejściem świąt chrześcijańskich moja rodzina
miała zwyczaj wysyłać podarunki burmistrzowi miasteczka,
komendantowi policji i innym szanowanym obywatelom. W większości
były to płody rolne lub zwierzęta hodowlane. Przed Bożym
Narodzeniem były to indyki, zgodnie ze zwyczajem chrześcijan.
Zrozumiałe, że te prezenty były przyjmowane z zadowoleniem.
Co jakiś czas przyjeżdżał do bóżnicy
kaznodzieja, który mówił o różnych sprawach
religijnych, świeckich, historycznych i innych dotyczących
losów tego świata. Każdy obecny dawał pewną
sumę na pokrycie kosztów gościa, a po jego wystąpieniu
mieli nowe tematy do dyskusji.
Innym miejscem, w którym toczyły się dyskusje i wymieniano
plotki była poczta, gdzie codziennie czekano na woźnicę,
który furmanką zaprzężoną w dwa konie przywoził
z Jaworowa listy i prasę.
Wesela były organizowane na podwórzach przy domach. Najczęściej
przyjeżdżał zespół klejzmerów z Jaworowa.
Wszystkie dzieci miasteczka zbiegały się, aby słuchać
muzyki i podziwiać instrumenty, ale przede wszystkim śmiać
się z głośno opowiadanych żartów komika,
którego obecność na wszystkich weselach była obowiązkowa.
Przed końcem zabawy jeden z obecnych ogłaszał, jakie prezenty
przynieśli wywoływani z nazwiska goście, a dzieci
otrzymywały cukierki i kawałki tortu.
W czasie świąt Purym dzieci przebierały się za
złego Hamana, za króla Achaszwerosza lub za inne postaci z
opowieści Purymowej i śpiewając i tańcząc
chodziły grupami od domu do domu zbierając „Purim gelt” – datki
Purymowe. W święta Chanuka dostawaliśmy od rodziców
pieniądze chanukowe.
W pierwszy dzień Nowego Roku szliśmy procesją za rabinem z
bóżnicy w kierunku pobliskiej wsi Żmijowiska, gdzie
płynął duży potok, aby spełnić przykazanie taszlich.
Oczywiście wcześniej zadbaliśmy, aby w kieszeniach było
parę okruchów chleba, aby wytrząsnąć je w
„głębiny morza” wraz z wszystkimi naszymi grzechami. Po
spełnieniu tego przykazania wracaliśmy do domu z pieśniami
chasydzkimi na ustach.
Społeczność żydowska przyswoiła sobie nawet
swoisty język. Także przekleństwa były „żydowskie”.
Wiadomo wszystkim, że ze względu na wiarę w „zły urok” i
obawę, aby „nie otwierać ust Szatanowi” Żydzi unikali nazywania
śmierci po imieniu i dlatego wymyślali jej różne nazwy
ironiczne i lekceważące. I tak dla przykładu: ktoś
„odszedł na zawsze” lub „znalazł swój spoczynek” czy też
„zamknął oczy” lub „poszedł tam gdzie wszyscy”, a także
różne inne wyrażenia. Zamiast złorzeczyć komuś,
aby umarł, mówiono zamiast tego żeby „porosła go trawa”,
żeby „psy miały z niego kolację”, żeby „zamienił
się w lampę – w dzień wisiał, a w nocy się
palił”, itp. U nas w Wielkich Oczach przekleństwem, które
było temu równoważne, było powiedzenie „idź do
Maryśki”. Maryśka, to kobieta, która mieszkała przy
cmentarzu żydowskim, a ponieważ brama cmentarna była
najczęściej zamknięta, odwiedzający cmentarz byli zmuszeni
przechodzić przez jej podwórze. Intencją przeklinającego
było stwierdzenie „idź na cmentarz i zostań tam” i kto miał
zrozumieć, to zrozumiał.
W miasteczku były różne wydarzenia, w których
wspólnie uczestniczyli i Żydzi i nie-Żydzi. Co roku
odbywał się festyn w miejscu zwanym Mielniki. Był tam duży
park, w którym Żydzi mieli zwyczaj spacerować i bawić
się w soboty. W festynie brała udział orkiestra, były
tańce, organizowano konkursy z nagrodami, a napoje płynęły
jak woda. Być może z powodu dużej ilości alkoholu
zdarzało się nieraz, że Żydzi tańczyli z dziewczynami
chrześcijańskimi.
W każdy wtorek w miasteczku odbywał się targ. Sprzedawcy i
kupujący zbierali się na rynku. Dzień targowy był dniem
niemal świątecznym i nieraz targowi towarzyszyła muzyka i
różne występy. Co jakiś czas występował biegacz
obwieszony dzwonkami, który biegał wokół rynku i
przyspieszał swój bieg w miarę wzrostu zachęty ze strony
zebranych.
Starsze kobiety sprzedające różne starocie miały
sprawdzoną metodę grzania się w mroźne dni. Siadały na
specjalne naczynia pełne żarzących się węgli zwane
„fojer-top”, co nie przeszkadzało im być zrzędnymi i
wykłócać się z innymi przekupkami i kupującymi, ku
uciesze świadków tego widowiska.
Każdej zimy przyjeżdżała do Wielkich Oczu dwoma
autobusami grupa polskich panów, aby uczestniczyć w odbywających
się w okolicy polowaniach. W lecie polowania były zabronione. Z ich
przyjazdem miasteczko zaczynało tętnić życiem, a
największym beneficjentem był niejaki Just, właściciel
jedynej restauracji w Wielkich Oczach.
Dwa razy w miesiącu przyjeżdżał do Wielkich Oczu
samochód dostawczy przywożący różne towary, a
głównie cykorię stanowiącą namiastkę kawy.
Pojawienie się samochodu było wydarzeniem, które
pozostawiało wrażenie nawet po jego odjeździe. Dzieci
biegły za samochodem, a kierowca rzucał przez okno próbki
różnych wyrobów. Przez jakiś czas staraliśmy
się nie deptać śladów opon, jakie samochód
pozostawiał na gruntowej drodze.
Raz w miesiącu wyświetlano w miasteczku krótkie filmy przy
pomocy generatora. Większość filmów była
przeznaczona dla publiczności chrześcijańskiej, ale i tak
była to wielka atrakcja. Pamiętam poruszenie mojego ojca, gdy
wrócił kiedyś z Jaworowa i opowiedział, że pierwszy
raz widział film w kinie. My, dzieci, słuchaliśmy jego
opowiadania z zapartym tchem. Kilkakrotnie także mi udało się
być w kinie w Jaworowie, gdzie po wykupieniu jednego biletu można
było obejrzeć kilka kolejnych filmów.
W soboty po południu spotykałem się z moimi kolegami i
koleżankami w lesie, w połowie drogi między folwarkiem a
Wielkimi Oczam. Mieliśmy paczkę, do której należeli: Leon
Strassberg (później uciekł do Rosji, a stamtąd do
Stanów Zjednoczonych), Tońcia Bauer, Jańcia Brener, Mali Zuker
i Idele Scherer, który był wzorowym uczniem. W śnieżne
zimowe dni zabawialiśmy się na saniach zaprzężonych w konie
Ja i Mali Zuker siedzieliśmy na przedniej ławce, a z tyłu
siedzieli Idele Scherer i Jańcia Brener. Jeździliśmy po okolicy
aż do zmierzchu. Kiedyś w drodze powrotnej hamulec sań
wyrwał się z uchwytu, konie zaczęły galopować i sanie
nabierały coraz większej prędkości. Poprosiłem
siedzącą obok mnie Mali Zuker, aby trzymała się mnie mocno,
żeby nie spadła. Nie zauważyłem jednak, że
dwójka siedząca za nami wypadła z sań, przestraszyła
się, a Jańcia nawet złamała nogę. Chłopi,
którzy byli w pobliżu i zauważyli wypadek, pospieszyli nam z
pomocą. Bardzo lubiłem jazdę konno. Czasami brałem
któregoś konia i dumnie galopowałem główną
ulicą Wielkich Oczu ciesząc się wrażeniem, jakie to
robiło.
Po ukończeniu nauki w wielkoockiej szkole dorastająca
młodzież nie miała co począć z braku zajęcia w
małych i uśpionych Wielkich Oczach. Większość
szukała zatrudnienia poza miasteczkiem. Na święta wracali do
domów ubrani modnie według zwyczajów panujących w
większych miastach, rozsiewając zapach wody kolońskiej. Wszyscy
zbierali się wtedy i w skupieniu słuchali opowiadań o miejskich
wspaniałościach.
I tak spokojnie płynęło nasze życie, aż do
śmierci mojej matki, Fajgi. Był to rok 1930, krótko po
urodzeniu się mojej najmłodszej siostry Rajzel. Miałem osiem
lat, gdy wraz z żałobnym pochodem odprowadzałem matkę na
wieczny spoczynek. Przed koniem kroczył szames bóżnicy
głośno wołając: „Poprowadzi ją
sprawiedliwość, jałmużna zbawi od śmierci”. Przed
złożeniem ciała do grobu odsłonięto jej twarz
owiniętą w całun i położono na oczach kawałeczki
ceramiki. W Wielkich Oczach nie było zwyczaju wypisywania na macewach
nazwiska zmarłego, tylko imię i imię jego ojca, wraz ze
słowami wychwalającymi zmarłego. Na macewie mojej matki wypisano
zapewnie coś w rodzaju „Jej dom był otwarty dla biednych, wspierała
skrycie i czyniła miłosierdzie każdemu. Niech będzie dusza
jej zawiązana w woreczku żywych”. W społeczności
żydowskiej, przestrzegającej przykazań i tradycji, czyniono tak
ze wszystkimi zmarłymi.
Później, po wygnaniu Żydów z miasteczka macewy
zostały rozkradzione z cmentarza przez pozostałych
mieszkańców i służyły do budowy dróg,
schodów, podłóg, itp. Dopiero w ostatnich latach
część z nich została zwrócona na miejsce.
Rok później ojciec poślubił Rachel z domu Spatz z
miasteczka Radymno. Rachel była kobietą religijną i
wykształconą, kobietą światową, która
spędziła kilka lat w Wiedniu u swego brata. Bardzo się
cieszyłem, że znów miałem matkę. Rachel, wraz z
mężem jej siostry Fiszelem, byli właścicielami cegielni w Żurawicy
koło Przemyśla. Mój brat Mendel otrzymał stanowisko
kierownika cegielni, po ukończeniu nauki w zakresie zarządzania i
księgowości, i był prawie całą dobę zajęty,
aby zrealizować wielkie zamówienie polskiego wojska i dostarczyć
cegły do Sopotu leżącego na granicy polsko-niemieckiej, nieopodal
Wolnego Miasta Gdańska, będącego swego rodzaju samodzielnym i
niezależnym państwem.
Moja matka Rachel w rozmowach prowadzonych przy stole przestrzegała
nas przed Hitlerem i jego ideologią, który – jak mówiła
– miał doprowadzić do wojny i katastrofy.
Położenie ekonomiczne naszej rodziny było dobre i dlatego
nie było niezbędne, abym uzupełniał budżet swoją
pracą, i nie rozważano nawet możliwości mojego wyjazdu do
pracy do dużego miasta. Nakładano na mnie zadania i obowiązki na
ogromnym folwarku. W tej sytuacji zazdrościłem kolegom, którzy
wyjechali. Ale za to życie i praca na folwarku bardzo zbliżyły
mnie do natury i przyrody. Byłem dzieckiem natury, lubiącym
czytać książki, i z chłopca wyrosłem na dużego i
silnego młodzieńca.
MIĘDZY SIERPEM I SWASTYKĄ
W dniu 1 września 1939 w Polsce nie nastał świt. Promienie
słońca zostały przesłonięte przez czarne chmury wojny.
Samoloty Stuka hitlerowskiej Luftwaffe, wyposażone w syreny
mrożące krew w żyłach, cięły niebo i spadały
jak drapieżne ptaki siejące zniszczenie, tragedie i śmierć.
Pancerne kolumny Wehrmachtu pędziły naprzód i rozgniatały
stalowymi gąsienicami wszystko, co stało na ich drodze. To był
początek II wojny światowej. Ogrom tragedii, jaką
ludzkość miała przejść do końca wojny, przekracza
wszystko, co jest w stanie objąć wyobraźnia człowieka,
który sam tego nie przeszedł.
W ciągu zaledwie dwóch tygodni armia niemiecka stała u
bram Wielkich Oczu. W niedalekim Przemyślu, tuż po wejściu
faszystowskich żołdaków, zamordowano sześciuset Żydów.
Nastroje i przeczucia ludzi były jak najgorsze. Odczuwało się
bezsilność, desperację, zamieszanie i bezradność.
Moje dwie siostry Sara i Rajzel uczyły się w średniej
szkole, jedna w Jaworowie a druga w Lubaczowie, i mieszkały u wujostwa.
Brat Mendel został zmobilizowany do polskiego wojska i został
przydzielony do batalionu kawalerii, który konno walczył z
niemieckimi wojskami pancernymi. Katriel wolał mieszkanie i pracę w
Przemyślu, niż pobyt na folwarku w Korczunku.
Moja matka, która jak już wspomniałem była kobietą
wykształconą o dużym wyczuciu politycznym, nalegała
abyśmy opuścili folwark i udali się na wschód z obawy
przed faszystowskim okupantem. Wychodząc z założenia, że
kobietom i dzieciom nie stanie się nic złego, nawet jeśli wojsko
dojdzie do Korczunku, zostały one na folwarku z wujem Ajzykiem, aby
dopilnować gospodarstwa. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy i nie
wyobrażaliśmy sobie, ile zła i brutalności niesie
przyszłość z rąk hitlerowców i ich pomagierów.
Ja, mój ojciec, moja matka i mój wuj Berl Fuss, skierowaliśmy
się na wschód w kierunku granicy rosyjskiej na furmance
zaprzężonej w dwa najlepsze konie, załadowanej rzeczami
osobistymi, prowiantem dla ludzi i karmą dla koni. Drogi były
zatłoczone ogromną rzeszą ludzi, którzy także
uciekali przed Niemcami, oraz jednostkami pokonanego wojska polskiego,
także wycofującymi się w kierunku granicy rosyjskiej.
Spojrzałem nostalgicznie za siebie i na chwilę ogarnęły
mnie wspomnienia z dni mojego bogatego dzieciństwa. Odgłosy
grzmotów wywołały początkowo nasze obawy, że Niemcy
są już przed nami, ale szybko się okazało, że to
były grzmoty, za którymi spadł na ziemię rzęsisty
deszcz, który przemoczył nas do suchej nitki. Te głosy
wyrwały mnie z zamyślenia i przywróciły do gorzkiej
rzeczywistości.
Jechaliśmy dalej. Minęliśmy Tartaków i
Horochów, aż wreszcie dojechaliśmy do Równego, na
folwark należący do kolegi mego ojca. Przyjęto nas
gościnnie, a ja zająłem się zmęczonymi i wyczerpanymi
końmi. W międzyczasie przybyli jeszcze inni Polacy, którzy
także uciekali na wschód i którzy także zostali
grzecznie przyjęci.
Gdy przebywaliśmy tam dowiedzieliśmy się o wtargnięciu
do Polski armii rosyjskiej. 17 września 1939, w wyniku paktu
Mołotow-Ribbentrop między Rosją a Niemcami, o nieagresji i
podziale Polski pomiędzy te państwa, żołnierze Armii
Czerwonej zajęli wschodnie tereny Polski. Rosjanie uzasadniali ten fakt
tym, że przyszli wyzwolić robotników i chłopów
zachodniej Białorusi i Ukrainy, uciskanych przez burżuazję i
polskich „panów”. Po ich wejściu do Równego zatrzymali
wszystkich członków lokalnych władz. Było to w Sądny
Dzień, w czasie gdy modliliśmy się w miejscowej
bóżnicy. Do dziś pamiętam modlitewny śpiew kantora.
Po kilku dniach, gdy zrozumieliśmy, że niebezpieczeństwo
grożące z rąk hitlerowskich okupantów minęło,
skierowaliśmy się z powrotem do domu. Po przybyciu do Niemirowa,
oddalonego o 30 km od folwarku w Korczunku, zostałem wysłany na
zwiady na moim rowerze, który załadowałem wcześniej na
furmankę, żeby zobaczyć co stało się z naszą
rodziną, która tam pozostała. Gdy dojechałem na folwark
pociemniało mi w oczach. Nie było tam nikogo z naszej rodziny.
Folwark był zniszczony, stodoły i obora były rozbite, a konie i
bydło zniknęły. Tylko rodzina ukraińskich pasterzy, którą
zatrudnialiśmy na folwarku, pozostała na miejscu. Od pasterza
dowiedziałem się, że gdy Niemcy podeszli do Wielkich Oczu
wszyscy Żydzi-mężczyźni, pomimo Sądnego Dnia, uciekli
na Korczunek z nadzieją, że Niemcy tam nie dotrą. Ale na ich
nieszczęście wylądował tam niemiecki samolot patrolowy i
trzech członków załogi kazało im ustawić się
przy stodole w samej bieliźnie. Potem zmusili ich do wyprowadzenia koni i
krów i pognania ich w kierunku granicy okupacji niemieckiej,
która biegła około 10 km od folwarku, wzdłuż rzeki
San. Tam ich zwolniono i mogli wrócić do Wielkich Oczu.
(…)
Bez zbędnej zwłoki wróciłem, aby ostrzec
członków rodziny żeby nie jechali na folwark. Razem
udaliśmy się do naszego domu w Wielkich Oczach nabytego w
przeszłości przez mego dziadka. Tam ucieszyliśmy się ze
spotkania z resztą rodziny, w tym także mego brata Mendla,
który powrócił do domu po rozbiciu i rozproszeniu polskiej
armii.
To był urodzajny rok. Magazyny folwarku na Korczunku były
wypełnione płodami rolnymi. Część zbiorów
zgniła na polu z powodu ulewnych deszczów, ale ziemniaki posadzone
na wzniesieniu nie zniszczyły się. Jednak pewnego dnia prawie
cały majątek rodzinny obrócił się w niwecz i
przepadł. Gdy mój brat Mendel dowiedział się, że
setki chłopów z okolicy naszły na folwark i zabierały co
popadnie, udało mu się zorganizować kilku mężczyzn z
miasteczka, którzy pospieszyli na folwark próbując
uratować to, co jeszcze można. Trochę produktów
przywiezionych z folwarku zmagazynowaliśmy w jednym z naszych dwóch
domów, którego budowa nie została jeszcze ukończona.
Dom został zabezpieczony przy pomocy desek. Teraz cała rodzina
była razem pod jednym dachem w Wielkich Oczach, poza dwoma siostrami
przebywającymi w Jaworowie i Lubaczowie.
Gdy otrząsnęliśmy się z szoku i strat, jakie
ponieśliśmy, zaczęliśmy organizować nasze życie w
miasteczku. Udało nam się skończyć budowę drugiego
domu i ja, brat Mendel oraz rodzice przenieśliśmy się tam.
Pewnego dnia wróciłem z moim kuzynem Jakubem na folwark.
Wszystko wyglądało opuszczone i panowała tam totalna cisza.
Wprowadziliśmy do obory dwie krowy zakupione przez ojca i
przekazaliśmy je pod opiekę zamieszkałej tam rodziny pasterzy
oraz mleczarki i jej córek, do których dołączyła
jeszcze jedna kobieta mająca pod opieką dwóch chłopców.
Kuzyn i ja odwiedzaliśmy folwark co dwa dni i przywoziliśmy nabiał
i warzywa, jakie jeszcze pozostały w ogrodzie. Co jakiś czas
zostawaliśmy tam na nocleg.
26 września tego roku pojawili się w okolicy Rosjanie i
zajęli większość zbiorów, jakie jeszcze zostały
na folwarku, ale pozostało na tyle, że starczyło na wykarmienie
kilku naszych koni i krów.
W Wielkich Oczach była teraz Armia Czerwona. Wraz z pojawieniem
się Sowietów zaczął się nowy okres dla Żydów.
Słychać było hasła propagandowe i nawoływanie do
wolności i równości dla wszystkich narodów.
Wydawało się, że nawet dwie jedyne latarnie w miasteczku
rzucały nowe światło. Z Rosji przybyli sowieccy urzędnicy
ze swymi rodzinami, aby zaprowadzić administrację i władzę
według sowieckiej ideologii. Rosyjski „naczalnik” został mianowany
przewodniczącym rady miasteczka. Inny „naczalnik” został mianowany
komendantem nowej milicji zorganizowanej w miejsce dotychczasowej polskiej
policji. Rzemieślnicy w miasteczku zostali zorganizowali w
spółdzielnie. Niektóre okoliczne wsie zostały z czasem
przekształcone w kołchozy. Własność domów i
mieszkań została odebrana ich posiadaczom.
Wszystkie instytucje żydowskie zostały w zasadzie zlikwidowane.
Organizacje żydowskie, które nie rozwiązały się
same, zostały zamknięte lub zeszły w podziemie. Jednym z
ruchów syjonistycznych była organizacja „Bnej Akiwa”. Jeszcze przed
wybuchem wojny wynajęliśmy jeden z naszych dwóch domów
temu ruchowi za bardzo skromny czynsz. Dom był otwarty dla każdego
przychodzącego, a na ścianie wisiał slogan: „Jeśli tylko
zechcecie, to legenda stanie się rzeczywistością”. Jednak
jeszcze przed wojną jeden z działaczy tego ruchu, Cwi Eichner
(Aminer), którego później spotkałem w Izraelu,
wyjechał wraz z kilkoma mieszkańcami miasteczka do Palestyny i w ten
sposób ustała działalność tego ruchu w Wielkich
Oczach.
Syjonizm i religia uchodziły w oczach Sowietów za ideologie
reakcyjne i działalność antyrewolucyjną. Poza utratą
wolności ideologicznej trwała także marksistowska walka klasowa.
Pomimo, że Żydzi woleli władzę sowiecką niż
niemiecko-faszystowską, a nawet byli uprzywilejowani przy podziale
stanowisk przez nową władzę, która uważała
ludność żydowską za bardziej godną zaufania, niż
Ukraińcy czy Polacy, to i tak nie zapobiegło to prześladowaniom Żydów
przez komunistów, wraz z prześladowaniem innych narodów,
gdyż uważani byli przez nich za burżujów, wyzyskiwaczy i
spekulantów. Pomimo, że nastąpiła pewna poprawa sytuacji
ekonomicznej, z której wielu Żydów skorzystało, to i
tak panowało odczucie niezadowolenia. Polacy i Ukraińcy,
którzy widzieli w Rosjanach władzę okupacyjną,
która przyszła zabrać ich ziemie i odebrać
niepodległość, a w Armii Czerwonej żołdaków,
którzy wbili im nóż w plecy, złościli się na
przychylność, jaką nowa władza manifestowała w
stosunku do Żydów i zaczęli odczuwać w stosunku do nich
stale narastającą niechęć. Pomimo wyjaśnień,
że Żydzi wolą władzę sowiecką tylko z obawy przed
Niemcami, Polacy nie przyjmowali tego. I rzeczywiście, znalazło to
swój wyraz później, gdy Żydzi potrzebowali pomocy od
Polaków. Także z tego powodu, a także ze względu na
ewentualność, że Niemcy pomogą im uzyskać
niepodległość i zdjąć z ich barków jarzmo
władzy sowieckiej, Ukraińcy zdecydowali się nieco
później współdziałać z Niemcami.
Życie Żydów biegło więc pod władzą
sowiecką stosunkowo spokojnie, aż do dnia 22 czerwca 1941, kiedy
wybuchła wojna niemiecko-rosyjska. W międzyczasie zsyłano na
Sybir każdego, kto był podejrzewany o działalność
wywrotową lub kto został uznany za czynnik
burżuazyjno-kapitalistyczny.
Także nasz polski przyjaciel Gryniewicz został zesłany na
Sybir wraz z rodziną. Gryniewicz był leśniczym i z ramienia
dziedzica strzegł lasów, po których chodził ze swoim
czarnym psem i strzelbą myśliwską. Co jakiś czas
przywoził w piątki na Korczunek ryby i pomagał w znalezieniu
pracowników dla folwarku, gdyż znał mieszkańców
wszystkich okolicznych wiosek.
Akuszerka Miriam, wraz z mężem, dwiema córkami i jeszcze
innymi osobami, została zesłana, gdyż dzieci plotkowały,
że nie lubią Rosjan. Także moją rodzinę czekał
podobny los, ale mój ojciec, który wiedział czym to grozi,
szukał sposobów aby temu zapobiec. Przyjaciel naszej rodziny o
nazwisku Bauer, który kierował lokalną gorzelnią i
przyjaźnił się z Rosjanami, pomógł ojcu i
zasugerował mu przekupienie urzędników gminnych, a ci za
złoty zegarek ojca i inne wartościowe przedmioty zgodzili się
odwołać naszą zsyłkę.
Ale okazuje się, że nikt nie wie jak niezbadane i kręte
są wyroki losu. Większość Żydów zesłanych
na Sybir przetrwała wojnę.
W drugiej połowie 1940 roku i na wiosnę 1941 wszyscy
mężczyźni urodzeni w latach 1917-1922 zostali wezwani do
stawienia się do służby w rosyjskich strojbatalionach.
Około 150 tysięcy ludzi z zachodniej Białorusi i zachodniej
Ukrainy, czyli terenów Polski zaanektowanych przez Rosję, stawiło
się do służby. Wśród było około 30
tysięcy Żydów.
Ja i mój brat Katriel, który w międzyczasie
powrócił z Przemyśla do Wielkich Oczu, byliśmy
wśród zmobilizowanych.
Zostaliśmy oderwani od naszej kochanej rodziny, której nie
mieliśmy już nigdy zobaczyć…
Cwi Orenstein
Tel Awiw, Izrael, 2005
Książka obejmuje
jeszcze kilka rozdziałów, których nie
przetłumaczyłem i nie zamieszczam na stronie, gdyż nie
wnoszą nic nowego do dziejów Wielkich Oczu. Opisują one szlak
bojowy Cwi Orensteina w batalionie artylerii przez Stalingrad, Moskwę i
Warszawę do Berlina oraz drogę autora do Izraela.